Biuro FBI na Roosevelt Road było… okazałe. Gabrielle, odzwyczajona od potężnych budynków Chicago, przez chwilę zapragnęła zatrzymać się przed budynkiem i zwyczajnie przyglądać się jego bryle. Zwarta i zbita, to dobre słowa - jakby siedziba chciała chronić się przed podmuchami Wietrznego Miasta samą swoją monumentalnością. Od oceny walorów architektonicznych budowli myśli kobiety uciekły w kierunku wyobrażania sobie, ile w takim miejscu musiało się dziać: a przecież było to jedno z licznych biur regionalnych w kraju! Tymczasem FBI działało zaledwie na szczeblu federalnym, i to w konkretnych przypadkach – gdzie indziej wciskało się DEA, ATF, ICE…
Niemalże przystanęła, pogrążona w zadumie. Wkrótce jednak powstrzymała dalsze rozważania nad stanem rzeczy i przyspieszyła kroku, kierując się ku wejściu. To sprawiało wrażenie, w porównaniu do reszty bryły, śmiesznie małego.
Ach, won, myśli o architekturze. Czas rozpocząć rozmowę o pracę.
- Gabrielle Williams.
Kiwnęła lekko głową na potwierdzenie swoich danych osobowych. Siedzący naprzeciwko niej starszy agent o imieniu Derek O’Malley podawał jej dane zupełnie niepotrzebnie – kobieta została wylegitymowana na wejściu. Sam zresztą jego głos sugerował w jakiś sposób, że cała ta konwersacja mężczyźnie doskwierała. A może po prostu jej się wydawało przez to lekkie zdenerwowanie?
Bądź co bądź, miał szorstki głos.
- Lat dwadzieścia siedem, stanowisko detektywa w Cicero. Przedtem odbyłaś służbę mundurową tu, w Chicago i studiowałaś kryminalistykę. Coś pominąłem?
Kiwnęła głową. Jasne, że pominął.
- Kryminologię, ze specjalizacją morderstwa i wiktymologia – odparła cicho. W porównaniu z szorstką nutą, jaką cechował się ton jej rozmówcy, głos młodej kobiety był raczej łagodny. Jeśli porównać ich modulacje do materiałów, to w przypadku mężczyzny nachodziły skojarzenia z filcem, zaś jej – czymś w rodzaju pluszu. Był miękki, delikatny, niemalże melodyjny, tak gdyby ktoś chciał się nad nim dłużej rozpisywać. Ta łagodność nie poruszała szczególnie siedzącego naprzeciw niej starszego agenta – od początku ich konwersacji nie unosił za bardzo wzroku znad jej akt. Z tychże wynikały również rozliczne dodatkowe kursy z psychopatologii i filozofii, jak i prywatne zainteresowanie historią. Mężczyzna zatrzymał się jednak na kartotece rodzinnej – dość obszernej zresztą. Zmarszczył lekko brwi, a następnie krzywo się uśmiechnął. Czy on do niej komunikował niewerbalnie?
- Miałaś pewnie trudną rozmowę z matką o tym, że zostajesz gliną, co?
Gabrielle kiwnęła lekko głową.
- Nie była zachwycona.
To mało powiedziane. Annette Williams – z domu Lafayette – nie odzywała się do swojej córki przeszło rok, od kiedy ta oświadczyła, że pójdzie do Akademii Policyjnej. „Już lepiej jakbyś została wojskowym psem niż policyjną świnią” – sarknęła tylko osiemnastoletniej zaledwie córce, kiedy ta zakończyła długi wykład o tym, dlaczego podjęła taką a nie inną decyzję. Rzecz jasna, na ratunek przyszedł ojciec, który uspokoił bliską płaczu dziewczynę i powiedział, że „gdyby wiedziała co się w tym kraju czasem dzieje, to by zrozumiała matkę”.
Gabrielle wiedziała.
- Jakie masz z nią obecnie stosunki?
- Ciepłe. Ten aspekt mojego życia – moja praca – jest poza jej obszarem zainteresowań. Oczywiście, na każde kolejne urodziny dostaję sporo pozycji literackich, które nadal mi tłumaczą moralność mojego wyboru.
Uśmiechnęła się ciepło. Jej głos był również taki przyjemny, cieplutki, zupełnie jakby wyzuty z sarkazmu. Agent spojrzał na nią i się zaśmiał. Chyba mu się spodobała ta miękka, a jednocześnie podła ironia losu. To ją ucieszyło. Nastawiała się na trudną rozmowę i miała sporo obaw, że trafi na bardzo źle nastawionego do niej rozmówcę.
Mężczyzna nie kontynuował za bardzo tematu rodziny, ale Gabrielle domyślała się od wielu lat, że najprawdopodobniej z tego właśnie powodu nigdy nie udało jej się nawet dostać na rozmowę, aby rozpocząć szkolenie w kierunku dołączenia do służb federalnych. Gdyby mogło to pomóc, zapewne poprosiłaby swoją matkę o przygotowanie pisma w którym by oświadczyła, że wydziedzicza córkę. Matka była bowiem aktywnie związana z Czarnymi Panterami za młdou przez przynależność do Białych Panter, co rozepchało jej kartotekę w FBI. Gdyby zaś po odsiadce jeszcze nie pojechała do Irlandii, żeby… Długo by opowiadać. Życie Annette było po stokroć bardziej interesujące niż jej.
- Możesz coś polecić? – zapytał tymczasem agent, rozbawiony.
Kogo mogłaby tu zarekomendować? Właściwie nie była całkiem pewna. Kiedy dostała książki od mamy, zazwyczaj je czytała w wolnych dniach, starając się nie myśleć o lekkim przykurczu w żołądku, jaki po pewnym czasie zaczynała odczuwać. Ach, są ideologie, których nie pogodzi się z życiem. Na pewno nie z tym, które ona sobie wybrała.
- Zaczęłabym przemyślenia swoich wyborów od Proudhona, żeby nie mieć zbyt dużego szoku temperaturowego – odparła po chwili przemyślenia.
- Ojciec, rodzeństwo, nie podążyli za matką – Agent ściął temat.
Odetchnęła lekko. Wręcz przeciwnie – Ian został księgowym zupełnie jak ojciec, a Samuel uznał, że najważniejsze są w życiu pieniądze i wybrał zawód programisty. Choć Annette nigdy nie wyrażała takiego żalu do najmłodszego syna za sprzedanie się korporacjom, musiało ją to trochę boleć, że żadne z dzieci nie zostało zawodowym rewolucjonistą.
Prawdopodobnie by była bardziej zadowolona, gdyby któreś z nich prowadziło podcast dla piętnastu osób i mieszkało u nich w domu w piwnicy.
- Nie – odparła krótko.
Mężczyzna przewracał kartki jeszcze przez kilka minut, następnie odetchnął i wyciągnął się wygodnie na fotelu. Podniósł słuchawkę od staromodnie prezentującego się telefonu stacjonarnego.
- Lance, przyniesiesz kawę i… - Spojrzał na kobietę pytająco.
- Też kawę. Z mlekiem, słodzoną.
- Flat white z cukrem.
Odłożył słuchawkę. Postukał kilka razy palcami o blat biurka.
-
Nie powiem, Gabrielle, ale przyjęcie do Agencji takiej osoby jak ty to spore wyzwanie – rzucił po chwili przerwy. – To jest twoja pierwsza rozmowa w FBI, tymczasem wnosiłaś o przyjęcie do służby wcześniej dwukrotnie. Za każdym razem byłaś odrzucona i mam wypisane w aktach, dlaczego.
Kiwnęła głową.
- Ale wyniki masz nieprzeciętne, możesz mi uwierzyć, że przyjmowaliśmy gorszych do służby i nawet bez rozmowy z tobą wiedziałem, że mam większych kretynów nad sobą niż ty.- Przerwał na moment i spojrzał na tę iskrę w jej oczach z niechęcią. - Nie traktuj tego jako komplementu. Mamy po prostu niskie standardy.
Kiwnęła głową, lekko się uśmiechając. On się zaśmiał wesoło ze swojego dowcipu i machnął ręką mężczyźnie wnoszącemu kawę.
- Dzięki, Lance. Z mojej perspektywy jedyny problem z tobą to… dobra, przejdziemy do tego.
Uniosła brwi. Do czego? O ile przedtem wydawało jej się, że mniej więcej rozumiała o co mogłoby chodzić, tak w tym momencie się kapkę zdziwiła. Na chwilę aż jej przyszło do głowy, że może mężczyzna w jakiś sposób się dowiedział o jej Lykanizmie? Nie, to by była jakaś abstrakcja. Skąd? Nie no, chyba by jej nie mówił o tym wprost, wtedy nawet by się tu nie znalazła. Kobieta zdyscyplinowała się w myślach i przymusiła do zdroworozsądkowego „Nerwy cię jedzą. Spokojnie, od tego zależy mniej niż ci się wydaje”. Upiła łyk ciepłego napoju. Kimkolwiek Lance nie był, potrafił elegancko zbalansować mleko i cukier w kawie. Skupiła się na tej miłej myśli, wsłuchując się w dalsze słowa pana O’Malley.
- Zacznijmy od wyników sprawnościowych. Ostatnio brałaś udział w ćwiczeniach między departamentami, wasz oddział poradził sobie wcale dobrze. Same twoje wyniki w Iron Manie by cię zakwalifikowały do służby, nieźle. Jasna sprawa, do FBI jest osobny test… ale to nie byłby problem.
Skinęła głową. Niektórych jej wyniki w testach sprawnościowych naprawdę zaskakiwały: Gabrielle była nie tylko raczej drobną osobą, ale cechowała ją również taka… delikatność gestów. Kobieta niejednokrotnie spotykała inne panie, które przełamywały kruchość sylwetki wyrazistością gestów, co w jakiś sposób dodawało im siły. Kobieta się o to nie starała. Siedziała na fotelu naprzeciwko starszego agenta O’Malley z nogami skrzyżowanymi bardzo kobieco, obejmując uszko kubka z kawą bardzo delikatnie. Jej dłonie nie wydawały się przy nim zbyt masywne, podobnież i reszta sylwetki. Gdyby stanęła, pomimo butów trekkingowych, prawdopodobnie nie przekroczyłaby 167cm razem z włosami. Ach, włosami. Paradoksalnie: lekki chaos nie do końca opanowanych przez Gabrielle loków dodawał jej kobiecości.
Jej rozmówcę interesowały tymczasem przede wszystkim wyniki sprawnościówki, gdzie policjantka radziła sobie niesamowicie dobrze. Podczas ćwiczeń już wyróżniła się in plus, ale w później sporządzonej notatce ewidentnie pomijała elementy związane z jej walorami fizycznymi.
Opisał to zaś komendant jej jednostki: wbrew pozorom bardzo silna.
Hah, pozorom. Nie dało się zaprzeczyć, że takowe nie sugerowały siły. Raczej lekką, babską praktyczność: mimo oficjalności rozmowy panna Williams miała na sobie treki, czarne spodnie do złudzenia przypominające te z munduru dla kadetów i prosty, czarny t-shirt, na który narzuciła marynarkę raczej dla uszanowania formalności niż z tytułu osobistej preferencji. Wszystko, zdaje się, w rozmiarze S: kobieta definitywnie nie należała do… dużych.
- Dobrze wiem, że to nie sprawnościówka była problemem.
Gabrielle przerwała dość stanowczo rozmyślania na temat jej wyglądu u mężczyzny. O ile do tej pory jej głos był delikatny, o tyle w tym, krótkim momencie nabrał nieco bardziej szorstkiej nuty. Agent naprzeciw niej nie zareagował na to w żaden konkretny sposób, tylko przewertował dalej papiery.
- Owszem. Problemem od zawsze była historia twojej rodziny.
Przeglądał papiery dalej. Kobieta tymczasem zaczęła się zastanawiać: co z nich wyczytywał? Czy rzeczywiście, tak jak miała nadzieję, jej służba na policji dała podstawy do jakiejś wtórnej ewaluacji kandydatury? Czy pięć lat w mundurze, ukończone studia i opinia sztywnej kłody pozwalały na awans na agentkę federalną, lub choćby przystąpienie do programu rekrutacyjnego?
Gabrielle wiedziała jednak, że nawet przy wzięciu pod uwagę jej karty jako mundurowej mógł być problem.
Nie miała nieposzlakowanej opinii. Swoją służbę zaczynała w biedniejszych rejonach miasta, gdzie jej wzięte z domu mocno lewicowe ideały przeszły ciężką próbę: nagle okazało się, że ludzie byli zwyczajnie… podli. Pierwszy rok jej służby wyznaczyła więc ciągła nerwówka, kiedy świeżo upieczona policjantka usiłowała pogodzić ten wyidealizowany wizerunek wykorzystywanego przez system proletariusza z pijanym, przyćpanym metą Zekiem, który szarpał się z nią bo kazała mu przestać nawalać żonę nogą od krzesła, a który następnie obrzygał jej mundur i ugryzł w nadgarstek.
Czego nie wiedziała to, że Derek niekoniecznie wczytywał się w szczegóły tego, że trochę ten Zeke później za bardzo oberwał od niej między speluną a radiowozem, a raczej przeglądał jej kartotekę medyczną. Nie zgłosiła ugryzienia w nadgarstek, nie wzięła nawet dnia wolnego. Policjant, który był z nią na służbie, opisał tymczasem scenę jako „brutalną”.
Ona nadal powracała myślami do lat służby i szukania kolejnych powodów, dla których mogliby jej nie przyjąć.
Fakt faktem, nie należała do najlepszych drużynowych graczy. W jednostce była raczej lubiana: nie była najbardziej otwartą osobą, ale nadrabiała na różne sposoby: a to przynosząc wypieki na rocznice, a to pomagając w organizowaniu wydarzeń i imprez. Ogólnie dało się odczuć, że wiedziała o swoich problemach z komunikatywnością i próbowała je nadrabiać gestem. W samej jednostce więc nikt nie robił jej problemów. Gorzej nieco było z rozwiązywaniem spraw, o ile bowiem kobieta nabrała z czasem umiejętności komunikacyjnych na tyle, aby świadomie informować w sprawach służbowych, o tyle ewidentnie miała… wpadki. Gabrielle zastanawiała się na ile tę przypadłość będą jej wypominać: z natury dużo zachowywała dla siebie i niejednokrotnie zdarzyło jej się czegoś nie przekazać dalej, bo akurat zapomniała, że należy to zrobić. Bywało, że jej partner w danej sprawie dowiadywał się o jakimś jej aspekcie dopiero ze sporządzonego raportu czy notatki, co wielu funkcjonariuszy doprowadzało do szewskiej pasji.
Była również podejrzewana przez część ekipy o kablowanie. Tylko ona miała pewność, że owszem – to ona kablowała, jednak to ciągnęło się za nią jak smród i bardzo musiała udawać, że to nie ona. Agent Służb Federalnych musiał jednak wiedzieć, że to robiła. Czy uznawał ten fakt za atut? Problem? Czy miałaby szansę wytłumaczyć swoje zachowanie? Niezapytana, nie miała zamiaru się do niczego odnosić.
To również czasem był problem. Aby uzyskać od niej informacje, należało kobietę zapytać, najlepiej wprost. W przeciwnym wypadku nic ci nie powiedziała. A jeśli czegoś nie usłyszała…
- …może powtórzę pytanie: jak twoim zdaniem działasz pod presją?
- Przepraszam, zamyśliłam się.
Mogłaby wiele powiedzieć o swojej tendencji do uciekania myślami, ale w tym momencie nie bardzo mogła sobie na to pozwolić. Odchrząknęła więc znacząco, próbując chyba w ten sposób podkreślić swój kontakt z rzeczywistością, a następnie upiła łyk kawy i odparła krótko:
- Moim zdaniem wszystko, co masz w raportach, odpowiada mojej reakcji na stres – Westchnęła. – Trochę trudny początek na służbie jeszcze w mundurze, ale z czasem… wyrobiłam się.
Mężczyzna uniósł lekko brwi. Kobieta dość prędko posunęła się do samokrytyki, co robiło na nim wrażenie. Jakieś. Twarz agenta nie zdradzała, czy pozytywne, najwyraźniej jednak Gabrielle udało się go nieco zdziwić. Kobieta momentalnie więc wpadła w tok myślowy pod tytułem „czy on sobie czegoś nie pomyślał”, zaraz jednak wyrzuciła te myśli ze swoich myśli. Powstrzymała potrząśnięcie głową na odegnanie nerwowych przekazów we własnej głowie, co objawiło się tym, że lekko drgnęła, drapiąc się po potylicy.
- Mhm, no tak – Usłyszała wreszcie nad swoją głową. – Ale jest bardzo istotna różnica pomiędzy tym, co robisz jako policjantka i twoimi obowiązkami jako potencjalnej agentki FBI.
Spojrzała na niego wielkimi oczami, więc powtórzył dobitnie:
- Potencjalnej.
Kiwnęła głową, ale już było za późno. Wizja dostania się do służb federalnych już ją podekscytowała, dawała poczucie jakiegoś celu, nadzieję, że jej sprawa wreszcie posunie się do przodu. Musiała się zmusić do powrotu myślami do tego, co agent jej mówił – a mówił teraz bardzo istotne rzeczy:
- Ujmę to tak: w normalnej sytuacji nie ryzykowalibyśmy osoby potencjalnie wywrotowej w służbach. Po prostu nie. Bardzo nam miło, że służysz Ojczyźnie – może by ci pomogła służba wojskowa, kto wie. Ale widzisz, tak naprawdę na chwilę obecną my, jako FBI, potrzebujemy osoby w policji. Która będzie odpowiadać bezpośrednio przed nami. Nie policją.
Kobieta tylko lekko kiwnęła głową. W myślach słyszała już głos matki, mówiący o tym, że takie konspiracje nie są niczym dziwnym w przypadku FBI, ba – należało się ich od samego początku spodziewać. Teraz pewnie zostanie zaangażowana w jakieś dzikie gierki tego agenta, który pewnie też był wprowadzony w takowe przez jego przełożonych, którzy zrobili sobie z opinii i porządku publicznego szachownicę.
Dostała w ręce teczkę. Otworzyła ją i zaczęła dość pobieżnie lustrować tekst.
-
Miasto Venandi ma znacznie wyższe statystyki brutalnych przestępstw niż reszta kraju – rzucił agent wreszcie. – Już kilkakrotnie zlecaliśmy lokalnej policji śledztwo, wysyłaliśmy ichniejszy dział Spraw Wewnętrznych, bez skutku. Sprawa utkwiła w martwym punkcie.
Oczy kobiety otwierały się coraz szerzej. Przeszła do urywków raportów z lokalnego szpitala: ataki przez zwierzęta? Wspomnienie, że „znaleziono w lesie z zakazem wstępu”? Wyniki sekcji jednej z ofiar śmiertelnych wykazywały znaczny ubytek krwi, podczas gdy śledztwo zamknięto jako zgon z przyczyn naturalnych.
To nie był tylko trop, prowadzący do bestii. Miasto wyglądało jak jej pieczara.
- …ten raport wygląda jakby ktoś to zmyślił – rzekła wreszcie, co ciekawe jednak, w jej głosie pobrzmiewało coś w rodzaju ekscytacji. – Gdyby takie statystyki były w Chicago, już dawno mielibyśmy stan wyjątkowy.
- Tymczasem tak się nie dzieje. Sprawa śmierdzi. Mocno. Nie możemy wysłać naszych agentów – już próbowaliśmy, akcje spełzły na niczym. Potrzebujemy kogoś w środku, w lokalnej policji.
Dla niej ten raport wyglądał jak spełnienie marzeń – chociaż, jasna sprawa, nigdy nie chciałaby mieszkać w takim mieście. Miała jednak raczej inne wątpliwości związane ze skierowaniem na służbę w nowym miejscu, którymi od razu się podzieliła:
- Kiedy miałabym zaczynać? Nie mam funduszy na relokację.
Agent lekko parsknął. Tym razem był chyba zadowolony z jej reakcji, więc rozluźniła się trochę i napiła się kawy. Podał jej drugą teczkę.
- Tym razem zmieniamy nieco strategię. To będzie długa gra: nie chodzi o to, żebyś rozbiła działającą w mieście siatkę przestępczą. Kierujemy cię na długi, zaawansowany rekonesans, na podstawie którego moi przełożeni podejmą decyzję o kolejnych krokach.
Przerwał na chwilę.
- Na miejscu, nawet jeśli będą jacyś inni agenci, oficjalnie jesteś sama i nie wiecie o sobie nawzajem. Dla twojego bezpieczeństwa oraz z przyczyn operacyjnych otrzymasz zakwaterowanie w Fostern – to wieś nieopodal Venandi. Oczekuję od ciebie gotowości do podróży w ciągu tygodnia – wtedy zgłosisz się po służbowe auto.
Kiwnęła głową, otwierając drugą teczkę. Wtedy to jęknęła w myślach – zobaczyła zdjęcie swojego „zakwaterowania” (podstarzałego domku na niewielkiej gospodarce) i „auta” (starego pikapa). Niemniej, w imię swojego celu musiała to przełknąć. Wkrótce będzie musiała odwiedzić Vivienne i poprosić ją, żeby doceniła ten akt w imię ich wspólnej przyjaźni i zemsty.
- Ze swojej strony potraktuj to jako rozmowę o pracę do FBI. Oficjalnie zostaniesz skierowana do działu kryminalnego na zastępstwo jednego z funkcjonariuszy, który przeszedł niedawno na emeryturę. W zależności od tego, jak ta rozmowa ci pójdzie, będziemy rozmawiać później w innym tonie o twojej przyszłej karierze. Rozumiemy się?
Westchnęła w myślach, zamknęła obie teczki i je oddała. Agent wstał, ona więc również wstała. Podał jej rękę.
Jej dłoń była lekko spocona. Odnotował to. Ona również.
- Życzę powodzenia, Williams – rzekł jej na odchodne, pokazując drzwi.
- Dziękuję – odparła krótko. Dostała jeszcze na pożegnanie wizytówkę z numerem, pod który miała zadzwonić w momencie, kiedy będzie gotowa do przeprowadzki. Potem już tylko drzwi, kontrola bezpieczeństwa, odbiór części bagażu, który miała przy sobie z racji służby – w tym pistoletu. Kiedy odebrała przy wyjściu swoją torbę, od razu sięgnęła do głębokiej kieszeni, żeby objąć palcami niewielką… łyżeczkę.
Wychodząc, zmarszczyła brwi, nie mogąc jej wygiąć. Dopiero w domu, wypiwszy piwo, przypaliwszy nieco, uspokoiła się i chwyciła sztuciec aby powoli, z lekkim oporem, związać go na supeł.