a
IndeksIndeks  WydarzeniaWydarzenia  Latest imagesLatest images  SzukajSzukaj  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  
Legenda Mistrza Trupojadów


 

 Legenda Mistrza Trupojadów

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
AutorWiadomość
Imoth
Kwiatuszek
Imoth

Liczba postów : 191
Punkty aktywności : 2504
Data dołączenia : 02/09/2019

Legenda Mistrza Trupojadów Empty
PisanieTemat: Legenda Mistrza Trupojadów   Legenda Mistrza Trupojadów EmptyNie 22 Gru 2019, 20:11

Nad wioską, która wykwitła w pobliżu małego miasteczka Venandi – szalała straszna burza. Grzmoty przyprawiały wieśniaków o dreszcze, a błyski sprawiały, że zdawało się być południe. Do tego niezmiennie od kilkunastu godzin padało.

- Chcą nas podtopić. Zatopić żywcem! – mamrotał na przemian z krzykiem jeden z mieszkańców, bujając się w przód i w tył na twardej ławce w zimnym kościele, w którym schroniła się część ludności. Budynek znajdował się w najwyższym punkcie okolicy, nie licząc twierdzy lorda, ale ten raczej nie wpuściłby do siebie wieśniaków, świniopasów czy rybaków.

- Kto „oni”? – warknął, zdenerwowany już kolejną godziną lamentów kowal z soczystym wąsem, na którego ramieniu przysypiała jego tłusta córka. – Jakie znowu armie asasynów na nas polują, co? Maltarze, odpowiesz? – odparł ironicznie, bowiem panikujący Maltar zdążył już wymyślić ogólnokrajowy spisek, sektę wampirów i obłąkaną czarodziejkę. Większość ludzi miała już serdecznie dość jego bełkotu.

Kolejny grzmot zatrząsnął posadzką. Ci, którzy nie spali, jęknęli cicho, przestraszeni.

Maltar przebiegł po suficie katedry przerażonymi wytrzeszczonymi oczyma, przełknął ślinę.

- Oni – szepnął nagle, zastanawiająco cicho. – Ci, którzy żyją z trupojadami. Najpierw nas wyrżną, a potem dadzą zeżreć tym potworom…

- Zamknij się, stary wariacie! – krzyknął ktoś spod ołtarza, podnosząc się z prowizorycznego posłania. – To tylko burza, nic więcej. I daj nam, kurwa, spać!

- O tej porze roku? – odparł Maltar, ale kompletnie nie był zainteresowany odpowiedzią. Mełł w dłoniach swoją szarą czapkę już kolejną godzinę. – To nie jest normalne – szeptał do siebie. – To nie jest normalne…

- Szlag trafi całe pola. Będziemy głodować – odezwał się ktoś inny, bliżej kowala. – Co wtedy? Będziemy handlować z kupcami z Venandi? Zostaniemy bez grosza…

- Skończ biadolić, Caroline – odparł kowal. – To tylko kolejny deszcz, dobrze, że nawadnia nam pola.

- Co to za deszcz, przez który od długiego czasu nie można wrócić do chat, bo są już podmokłe? – Cichy głos z kąta pomiędzy konfesjonałem a filarem rozniósł się echem po świątyni.

Kowal westchnął z rezygnacją.

- Arbiwierzu, ty też? Nie podsycaj paniki wśród pospólstwa.
Wspomniany Arbiwierz, który chował twarz pod ciemnym kapturem, poprawił go właśnie, by nawet światło piorunów nie padało na jego oblicze.

- Ja się tylko głośno zastanawiam, mój drogi Faasie – odpowiedział. Brzmiał młodo, jakby dopiero co przestał być młodzieńcem. Mieszkańcy lubili go i szanowali, bo pomagał ich myśliwemu i zawsze znajdował najlepsze sztuki zwierzyny. Niemniej jednak był nieco dziwny, dlatego jeśli nie trzeba było, nikt zbytnio z nim nie rozmawiał, toteż ciężko było określić, ile tak naprawdę o nim wiedzą.

- Nie jesteś stąd, Arbiwierzu, nie wypowiadaj się. Bywały tu gorsze powodzie – odpowiedział Faas, poprawiając swoją córkę i zamykając jej usta, by nie śliniła mu koszuli we śnie.

- A nie boicie się zarazy? – spytał chłopak ponownie, jakby lekko beztrosko.

- Jakiej zarazy? – W tym momencie do głównej nawy wkroczył ksiądz, dopiero co opuszczając swoje lokum w zakrystii. Otulał się pospiesznie płaszczem.

- Woda zalewa cmentarz, potem my tę wodę będziemy pić z rzeki, zaraza gwarantowana – odpowiedział spokojnie Arbiwierz, nawet jakby lekko z uśmiechem. Potem podniósł głowę i w blasku błyskawicy widać było, że patrzy prosto na księdza Jana, blady jak trup. – Nie miałem na myśli zarazy waszego rodzaju, Ekscelencjo. Chociaż czy mi się wydawało, czy jednak Angelika i trzy jej siostry nocują z wami w zakrystii? Tak sobie umilasz tę paskudną burzę?

Faas zapowietrzył się i poczerwieniał, posyłając księdzu wściekłe spojrzenie.

- Co to ma znaczyć, Janie? Vaalez by się wściekł, jakby tu był, jak śmiesz skalać jego córki, ty…

Jego wybuch wściekłości przerwał nagły śmiech młodzieńca. Śmiał się i śmiał tak histerycznie, że nagle wybryki księdza Jana przestały mieć znaczenie. Wszyscy, którzy nie spali oraz ci, co się nagle obudzili, wlepiali coraz bardziej przestraszony wzrok w Arbiwierza.
W pewnym momencie chłopak wstał i ruszył w kierunku drzwi od kościoła. Jego śmiech z każdą chwilą słabł.

- A ty dokąd, chłopcze? – Zapytał William, myśliwy, któremu tamten pomagał ostatnie kilka lat. Przetarł oczy i twarz ramieniem. – Jutro z rana wychodzimy, po takiej pogodzie wszędzie będą dzikie kaczki i inne wodne ptactwo, sam nie wykarmię wszystkich.

- Wybacz mi, Williamie – odpowiedział Arbiwierz. – Ale ja już nie będę z tobą polował. Odchodzę, moi drodzy. Miło było z wami pożyć te kilka lat.
Kowal Faas parsknął śmiechem.

- Ot tak sobie pójdziesz? W ten deszcz i noc? Bez jedzenia, wody pitnej czy jakiegokolwiek dobytku? Albo konia? Nie bądź śmieszny, chłopcze.
- Pożegnajcie ode mnie Alberta, jak już się obudzi – odpowiedział na to Arbiwierz, po czym wyszedł w mrok i chłód nocnej burzy.

Po trzaśnięciu drzwi w kościele zapanowała przez chwilę cisza.

- Postradał zmysły chłopak – odparł ksiądz Jan, poprawiając pas od płaszcza i podchodząc bliżej ludu zgromadzonego na środku nawy wokół prowizorycznego ogniska, które ledwo się tliło, by nie podusić ludzi dymem.

Faas zmierzył go krzywym spojrzeniem.

- Koniec się zbliża! – Ciszę przebił nagle krzyk wiejskiego wariata, który od kilku minut się nie odzywał. A potem jakby Matka Natura go poparła, bowiem rozległ się donośny grzmot i błysk w tym samym momencie, jakby piorun uderzył w sam kościół.

- Nic się nie zbliża, na litość boską – warknął ksiądz Jan, ruszając do wrót, bowiem wiało od nich zimno. Chłopak po prostu zostawił je otwarte.

- Pożrą nasze ciała, wyssą szpik i będą taplać się we wnętrznościach! – wył dalej Maltar, podnosząc się z twardej ławki. – Zginiemy! Wszyscy!
- Skończ pierdolić… - warknął pod nosem ksiądz, wyciągając ręce do drzwi, by je zamknąć. Wtedy drzwi z impetem otworzyły się, uderzając księdza w twarz i łamiąc mu nos. Odrzucony, padł na posadzkę.

Do kościoła wpadła chmara ciemnoszarych stworzeń o czterech kończynach i parze skrzydeł. Na przemian podskakiwała i podlatywała, by przemieścić się błyskawicznie bliżej wieśniaków. Kowal Faas wydał z siebie donośny ryk, który pobudził sporą ich część, ale mieli średnie szanse z watahą, znacznie bardziej liczebną niż zazwyczaj, strzygoni. Te dopadały każdego, śpiącego czy nie, dorosłego czy dziecko, celując pazurami albo długimi zębami, które rosły im w trzech rzędach, w szyję. Wieśniacy próbowali się bronić, ale zaskoczeni i pozbawieni srebrnej broni, byli z góry skazani na porażkę. Nie minęło dziesięć minut, a wszyscy leżeli martwi i w części już pożarci przez strzygonie. Dotarli nawet do dziewcząt w zakrystii i zatopili w nich swoje głodne kły. Z całej części mieszkańców, którzy schronili się w kościele, przeżył tylko trzęsący się pod ołtarzem Albert. Jego bowiem strzygonie ignorowały całkowicie, więc mógł opuścić ten przeklęty kościół i pobiec do lorda, któremu opowiedział o tym, co zdarzyło się tamtej nocy. Nie zdążono mu jednak przekazać pożegnania od Arbiwierza, bowiem chłopak obudził się w momencie ataku cmentarnych stworów. Dopiero łowcy badający tę i inne legendy odnaleźli poszlakę łączącą atak strzygoni z bladym młodzieńcem. Tak powstała legenda o Mistrzu Trupojadów, znanego później z licznych podobnych ataków w całej Ameryce Północnej zawsze kończących się tak samo - śmiercią i zagładą wioski.
Powrót do góry Go down
 

Legenda Mistrza Trupojadów

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

 Similar topics

-
» Legenda Tepes - Rozdział I: Samotny Dziedzic

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Fabuła :: Kompendium :: Baśnie/Legendy Świata Mroku-