a
IndeksIndeks  WydarzeniaWydarzenia  Latest imagesLatest images  SzukajSzukaj  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  
Posiadłość Williama i Martina - Page 2


 

 Posiadłość Williama i Martina

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Idź do strony : Previous  1, 2
AutorWiadomość
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyWto 10 Sie 2021, 00:24

On się boi. Boi się, boisie BOI…!!

Głosy w jego głowie zachichotały złośliwie, podekscytowane tym odkryciem. Williamowi udzielił się ich nastrój; choć nie miał tętna, krew krążąca w jego żyłach paliła niczym ogień. Jego tęczówki zrobiły się ciemne, niemal czarne. Jak oczy wampira, który dopiero co przebudził się z bardzo długiego snu.
Co pan tu robi? Tu nie wolno wchodzić. Zaraz zawołam ochronę!
- Co to za bzdury? Przecież tu nie ma żadnej ochrony… - powiedział wolno. Rozejrzał się wokół siebie jakby nagle urwał mu się wątek.
Nie ma, bo przecież zająłeś się nią wcześniej, Williamie, podpowiedziały chytrze głosy. Odetchnął w duchu, przyjął to zapewnienie; to wyjaśniało, dlaczego był z die Nixe sam na sam. Zwrócił swe spojrzenie z powrotem na nią. To, co malowało się na jej twarzy było mieszaniną szoku i odrazy. Żywiła te uczucia wobec niego? Williamowi brakowało istotnego elementu tej układanki, więc nie wyciągnął prawidłowych wniosków. Aktorka podniosła się z kanapy, ciemnowłosy wampir odruchowo wstał razem z nią. Wyciągnął rękę i złapał za nadgarstek, aby ją zatrzymać. Uchwyt miał mocny, długie palce zacisnęły się na szczupłym przegubie Martina.

Pamiętam cię…  Ta myśl zakołatała gdzieś z tyłu jego głowy, ale była zbyt słaba, żeby przebić się tle innych, głośniejszych:
- Skończ ten teatrzyk i zrób to, po co tu przyszedłeśśś
- MY cię poprowadzimy, MY wszystko powiemy! O nim i o tobie, powiemy ci kim ona jest!
- On NaPrAwDę NiE WiE, jakmozeniewiedziec, JaK może nie WIDZIEĆ…
- Już kiedyś to się zdarzyło, pamiętacie? Ale może tym razem doczekamy się PRAWDZIWEGO, ORYGINALNEGO zakończenia? Nigdy nie lubiliśmy tego muzykanta, (myśli że jest od nas lepszy!) nie nie…
- ZASŁUŻYŁ SOBIE NA TO.

Wszystkie te wypowiedzi nakładały się na siebie, dyskutowały jedna przez drugą. Nieliczne były współczujące, chciały załagodzić sytuację. Większość z nich podjudzała Williama do działania, cieszyła się z ziarna niepewności, które zasiała i chaosu, jaki miał nastąpić chwilę potem.
- Gehst du irgendwohin?* - zapytał psychiatra z nutą kpiny, wpatrując się w te piękne błękitne oczy. Przyciągnął Syrenę do siebie i z obnażonymi kłami pochylił się nad jej szyją. Zamierzał zaatakować.
Ale ktoś okazał się szybszy od niego!

Uderzenie spadło na niego od tyłu, poprzedzone dzikim okrzykiem, którego jednak nie rozpoznał. Ciężki, tępy przedmiot ugodził go w potylicę i prześlizgnął się niżej, do szyjnego odcinka kręgosłupa. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Puścił rękę aktorki i skulił się  z bólu. Wydał z siebie ryk, który nie mógł pochodzić od człowieka.
Tego nie było w scenariuszu!
CO się dzieje?!

Obrócił się zwinnie, aby stanąć oko w oko ze swoim przeciwnikiem. Uśmiechnął się zimno, ledwie kącikiem ust. Henri. To znowu Henri. To zawsze był Henri… Myślał, że już skończył z nim wcześniej, a przecież teraz stał przed nim w pozycji bojowej z łopatą do popiołu uniesioną wysoko nad głową. Jak?! Umysł William zalała zimna wściekłość na tego marnego, nic nie znaczącego pionka. Już dwukrotnie dzisiejszej nocy śmiał mu przeszkodzić. I chociaż chłopak dwoił się i troił, aby nie dać tego po sobie poznać, jego limit odwagi już się wyczerpał. Nadnaturalne zmysły Williama wychwyciły jego strach, śmierdział nim z daleka. Trzymał łopatę oburącz, jego ręce mimowolnie drżały, pociły mu się dłonie. Miał rozszerzone źrenice a serce kołatało w piersi tak głośno, aż wampir zapragnął spróbować tej niespokojnej krwi.
Bez żadnego ostrzeżenia zaatakował go z boku, wykorzystując to, że obie ręce chłopaka były odsłonięte, gdy trzymał je w górze. William wbił się kłami od dołu w jego prawe ramię, wkładając w to całą swoją siłę. Zachrzęściło i chrupnęło; chłopak wrzasnął z bólu i wypuścił broń z ręki, ta upadła z łoskotem na podłogę. Zdrową ręką chciał odepchnąć od siebie wampira, ale ten, niczym rozszalały pies, nie wypuszczał go ze swych szczęk, a im mocniej Henri się szarpał, tym rana powiększała się; podczas tych rękoczynów chłopakowi udało się strącić okulary z nosa Williama. Szkła potłukły się pod ich nogami, ale wampir zignorował to, skupiony na czymś innym. Od jego ugryzienia, gęste krople krwi zaczęły kapać na dywan. W oczach psychiatry pojawiła się satysfakcja – uwielbiał, gdy ofiara walczyła o życie, było to dla niego dodatkową podnietą. Pił jego krew nie spiesząc się, z chłodną ciekawością obserwował próby wydostania się chłopaka z tej dramatycznej sytuacji. Henri krzyczał, patrząc gdzieś dalej, poza nim, jakby szukał sprzymierzeńca. William nie dał się rozproszyć; warknął tylko głucho, gdy poczuł jak jego ofiara słabnie i zapadają się pod nią kolana. Tylko dlatego, żeby nie upaść razem z nią, w końcu ją puścił.
Otarł rękawem koszuli usta, patrząc z góry na łkającego człowieka. Jego kość ramienna sterczała pod dziwnym kątem; wyglądała na zmiażdżoną, jakby ktoś włożył ją do imadła. Henri oglądał to wszystko z mieszaniną szoku i przerażenia, chyba wciąż nie dochodziło do niego, że to jego ręka. Potrzebował lekarza. Ktoś powinien zadzwonić po karetkę. Ktoś zaraz to zrobi, prawda?

Lekarz, który znajdował się na miejscu wypadku, miał inne plany. Bynajmniej nie skończył się nad nim pastwić. W swoim morderczym amoku, William złapał chłopaka za przód skórzanej kurtki i zaczął wlec po podłodze. Henri już się nie wyrywał, chciał żeby to się wreszce skończyło, przecież niczemu nie zawinił! Był tak blady, jakby za chwilę miał zemdleć, z bólu, intensywnych emocji i ubytku krwi. Jęcząc cicho, próbował osłonić od dalszych urazów swoje poszarpane ramię. Ciemnowłosy wampir przeciągnął go aż do wejścia do salonu, wyszedł z nim na hol. Na marmurowej posadzce pojawił się długi, krwawy ślad. Wyglądało to tak, jakby wampir chciał wyrzucić rannego Jacka za próg ich domu. W ostatnim momencie skręcił jednak w stronę drzwi wiodących na dół, do piwnicy. Otworzył je i jednym kopniakiem zrzucił chłopaka ze schodów. Słychać było łoskot, gdy spadał, a później tylko ciszę.

Spoiler:


Ostatnio zmieniony przez William dnia Sro 18 Sie 2021, 23:16, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry Go down
Martin
Spoiled Rotten
Martin

Liczba postów : 66
Punkty aktywności : 1772
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyNie 15 Sie 2021, 02:28

To było tylko fałszywe uczucie, ale Martinowi wydawało się, że mu niedobrze i że kołuje mu w głowie; tyle lat starał się nie pamiętać o niczym, a teraz w przyspieszonym tempie musiał wszystko odtwarzać. To było niczym układanie zdjęcia z podartych fragmentów, tylko że z jakichś przyczyn od tego zależało życie Jacka. Był przerażony.

Przypomniał sobie brudną alejkę za berlińskim klubem nocnym i zimną październikową noc; był pewien, że zaraz zginie, William rzucił się na niego jak wilk na sarnę. Blondyn jeszcze wtedy nie znał żadnego innego wampira i był pewien, że oto przyszedł nieumarły morderca, że w końcu go dopadli, chcą go zamordować. Wtedy właśnie William zorientował się, że Nixe nie padnie jego ofiarą i że ma do czynienia z innym krwiopijcą. Nie wyczuł pulsu...
Teraz, gdy miał już wszystkie elementy układanki, Martin postanowił to w pełni wykorzystać. Był to w tej chwili jego jedyny as w rękawie.

Blondyn nie miał wątpliwości, że pójście tą samą ścieżką - skierowanie jego uwagi na brak pulsu, a może nawet zachęcenie do ukąszenia - wytrąci Williama z transu. Na pewno zorientuje się, że wcale nie jest śmiertelną Nixe, a na to argumentów nie znajdzie nawet jego pokrętna logika. Wystarczyło tylko liczyć na to, że cisza w klatce piersiowej da mu do myślenia; w najgorszym razie zostanie pogryziony - nie, żeby go to jakoś specjalnie obchodziło. Nie dalej jak wczoraj przechodził przez to samo, choć w zgoła innych okolicznościach.

Odetchnął z ulgą, gdy William złapał go za nadgarstek. "No, dalej! Skup się!" pomyślał, patrząc wyzywająco w ciemne oczy wampira. Ten nie zareagował. Trudno, widocznie zbytnio zaangażował się w tą całą szaradę... Martin zacisnął wargi, przygotowując się na atak. Co do tego, że będzie brutalny, nie miał wątpliwości.

Szarpniecie nie nadeszło; zamiast tego w ostatniej chwili usłyszał przerażony krzyk zza pleców Williama. To, co zdarzyło się później nie trwało nawet dwóch sekund; zamiast pary ostrych kłów w swojej szyi poczuł, że uścisk na jego dłoni się zwalnia, a powietrze przeszył głuchy, wibrujący dźwięk, od którego ścisnął mu się żołądek. William zawył nieludzko i skulił się; za nim stał Jack, blady jak prześcieradło, ściskając kurczowo łopatę od popiołu i z trudem łapiąc oddech. Nigdy go takiego nie widział - był przerażony i wyraźnie na skraju wytrzymałości. Czoło znaczyły mu krople potu, a z ust odpłynął kolor. On już wiedział, że popełnił ogromny błąd. Wlepił spojrzenie wielkich jak spodki oczu w skuloną figurę Williama, który przecież miał paść jak długi bez oznak życia... Ten zamiast tego w mgnieniu oka obrócił się i rzucił na Jacka jak zwierzę. Dosłownie.

Martin krzyknął i instynktownie cofnął się, czując, że na coś wpadł; jego nogi ugięły się pod nim i upadł do tyłu, na kanapę, gdzie wcisnął się w narożnik. Zakrył usta dłonią, skulił się i z przerażeniem obserwował, jak William rzuca przerażonym chłopakiem jak szmacianą lalką. Rozległ się obrzydliwy chrzęst, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości; jedna z jego kości została zmiażdżona.

Przez te wszystkie lata widział Williama w tym stanie może kilka razy. Zwykle wtedy, gdy groziło im jakieś niebezpieczeństwo; czasami, gdy był wygłodniały i stracił nad sobą kontrolę. W takich sytuacjach liczyła się tylko eliminacja zagrożenia lub unicestwienie celu i krew, krew, krew... Stamtąd nie było zwykle prostego powrotu. Martinowi zdarzyło się to dwa razy, tuż po przemianie. Gdy było po wszystkim, gardził sobą i przysięgał sobie, że nigdy więcej do tego nie dopuści. Wygłodniałe zwierzę, które kryło się w środku, kierowało się najniższymi instynktami.

Jack szarpał się i wił, ale nie sposób było wydostać się z tego śmiertelnego uścisku. Rzucił paniczne spojrzenie ponad ramię Williama, szukając pomocy; Martin patrzył na niego pustym wzrokiem, nie ruszając się nawet o centymetr. Gdyby w jakikolwiek sposób próbował pomóc Jackowi, mogło się to skończyć bardzo źle i dla niego - dla rozszalałego wampira nie miało znaczenia, kogo atakuje. Jack przypieczętował swój los, gdy zamachnął się łopatą. Teraz już było za późno.

William wypuścił w końcu przerażonego chłopaka na ziemię, by za chwilę wziąć go za klapy kurtki, ciągnąc po podłodze z przerażającą łatwością. Martin drgnął, gotów wstać - im większa dzieliła ich odległość, tym był bezpieczniejszy. Powiódł wzrokiem po krwawej smudze na podłodze, czując lekkie szarpnięcie głodu, ale szybko otrząsnął się. Co teraz? Co planował William, skoro jeszcze nie zabił Jacka? Blondyn był kiepski w walce, zresztą i tak nie miał w tej chwili żadnych szans. To, że nie uratuje chłopaka, było pewne. Musiał jednak jakoś uspokoić Williama, zanim obróci się przeciwko niemu. Podążył śladem krwi.

Tego się nie spodziewał. Jednym szybkim ruchem William otworzył drzwi piwnicy i cisnął Jackiem jak workiem ziemniaków do środka, w dół. Martin usłyszał trzask pękających żeber i stłumiony jęk, aż po chwili nastała cisza.

Blondyn podszedł bliżej, stając oko w oko z oszalałym wampirem. Wyglądał koszmarnie - całą twarz i przód koszuli pokrywała mu świeża jeszcze krew. Okulary dawno spadły mu z nosa, przez co jego rysy nabrały tej surowej dzikości, jaką pamiętał z dawnych czasów. Oczy zdawały się nie mieć dna, skupione tylko na jednym celu. Wpatrywał się w niego jak polujący kot, gotowy do skoku.

Martin już miał otwierać usta, gdy kątem oka zauważył okno w holu. Żaluzje były odsłonięte; przez szybę wyraźnie było widać, jak niebo zmienia kolor z atramentowej czerni na stalową szarość, i stopniowo, do błękitu... Na horyzoncie pojawiła się jasna łuna. Jeszce nie było jasno, ale była to kwestia paru minut. Niewiele myśląc, wyciągnął dłoń i wskazał na okno.

- William, es ist fast Morgen!*- krzyknął tylko, a wampir obrócił się. Gdy zobaczył wstające słońce, zasyczał wściekle i w mgnieniu oka skoczył w głąb klatki schodowej piwnicy, najpewniej przeskakując leżące tam ciało Jacka i znikając w ciemności. Martin ruszył jego śladem; zauważył Jacka na półpiętrze. Nie ruszał się; pod nim powoli zbierała się mała kałuża krwi. Żył, co do tego blondyn nie miał wątpliwości. Podszedł do niego i kucnął; zapach krwi na moment go odurzył.

- Jack, posłuchaj. Dzwoń po pogotowie. Uciekaj stąd jak najszybciej, ja nie mogę ci teraz pomóc. Obiecuję, że jutro się tobą zajmę. A teraz idź!

Oczywiście, że nie chciał, by szedł do szpitala. Jak wytłumaczy tego typu ranę? Jeśli w mieście są łowcy, dowiedzą się o tym natychmiast. Nie mógł jednak pozwolić, żeby Jack wykrwawił się, pozbawiony pomocy. Jego słabość do ludzi obróciła się właśnie przeciwko niemu; pozostawało mu liczyć, że jakimś cudem chłopak pozostanie mu lojalny i wszystkiemu zaprzeczy. Nie miał zresztą czasu się teraz nad tym zastanawiać; pomógł Jackowi wstać przy akompaniamencie jęków bólu i podprowadził go kilka stopni w górę, aż ten nie stanął o własnych siłach. Adrenalina zadziałała: Jack zdrową ręką złapał się poręczy i w końcu stanął u szczytu schodów. Rzucił przez ramię ostatnie spojrzenie na Martina. Jego oczy były puste, jak u żołnierza po ostrzale bombowym; jednak gdzieś w głębi widać było mieszaninę bólu, żalu i rozczarowania. Po chwili zatrzasnął drzwi od piwnicy. Martin westchnął i usiadł w kompletnej ciemności, opierając się o ścianę półpiętra.

Spoiler:
Powrót do góry Go down
Jack

Jack

Liczba postów : 27
Punkty aktywności : 1044
Data dołączenia : 14/08/2021

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyPon 16 Sie 2021, 02:22

Ostatnie pół godziny to był istny koszmar.

Oszołomiony bólem i pod wpływem ogromnej dawki adrenaliny Jack nie do końca rozumiał, co się właściwie stało - ciąg wydarzeń zlał mu się w jedną, nielogiczną całość. Nie mógł się ruszyć i nie wiedział, gdzie właściwie jest, wokół niego panował mrok. Gdzieś ponad nim przebijało się mdłe światło, ale nie miał siły podnieść wzroku i sprawdzić, skąd dochodzi. Jego prawa ręka była dziwnie gorąca i pulsująca... I ten metaliczny zapach. O co chodzi?

Coś przemknęło mu nad głową, ale nie ruszył się nawet o centymetr. Był tak sparaliżowany strachem i szokiem, że dom mógłby stanąć teraz w płomieniach, a on leżałby tu dalej bez słowa. Tak bardzo chciał, żeby było po wszystkim, miał już dość, to znowu była jego wina, tak jak wtedy, gdy ojciec katował matkę...

- Jack, posłuchaj. Dzwoń po pogotowie. Uciekaj stąd jak najszybciej, ja nie mogę ci teraz pomóc. Obiecuję, że jutro się tobą zajmę. A teraz idź!

Ktoś kucnął obok, a potem zaczął go podnosić, jakby nic nie ważył. Było mu wszystko jedno; ma gdzieś iść? Ciężko mu oddychać, ale w porządku, pójdzie gdzie mu każą. Wspiął się po schodach w kierunku źródła światła i rzucił okiem na prawą rękę. Było z nią coś nie tak, wyglądała jakoś dziwnie... Cała była we krwi i strzępach materiału. To stąd ten metaliczny zapach. Powoli dochodziło do niego, co się stało. Obrócił się w oszołomieniu, patrząc na stojącego u podnóża schodów blondyna.

A więc nic mu się nie stało... Na jego pięknej twarzy nie było nawet draśnięcia. Za to Jack ledwo stał na nogach i z każdą minutą tracił coraz więcej krwi. Czemu mu nie pomógł? Dlaczego go zostawił na pastwę losu...?

Nieważne. Trzeba było zebrać myśli. Musiał stąd wyjść i jak najszybciej iść do szpitala. Przeszła mu przez głowę absurdalna myśl, że przecież nie ma ubezpieczenia i nie stać go na wizytę w izbie przyjęć. "Trudno" , skarcił się w myślach, "będę się o to martwił później." Lekko się zataczając wydostał się z posiadłości, wychodząc przez bramę. Dochodziła piąta rano, ludzie powoli zaczynali się pojawiać na ulicy, a ci, którzy go mijali, obrzucali go przerażonymi spojrzeniami. Ktoś wyciągnął telefon. Jack kątem oka zauważył stojącą na postoju taksówkę. Przynajmniej nie zapłacę za ambulans, pomyślał i ruszył w jej kierunku.

- Przepraszam, m-muszę jechać do szpitala... - zdołał wydukać, opierając się o dach samochodu i zaglądając do środka. Taksówkarz zrobił wielkie oczy.
- Zwariował pan?! Proszę wezwać pogotowie! Jest pan biały jak ściana!
- Proszę... - odparł z desperacją i poczuł, że po chwili wahania mężczyzna otwiera mu od środka drzwi. Wpadł do samochodu bez sił. Prawą rękę zawiesił nad gumową wycieraczką podłogową, gdzie powoli skapywała krew. Nie chcę mu robić kłopotu...

Taksówka ruszyła z piskiem opon.

Kont.
Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyCzw 19 Sie 2021, 00:22

Gdy Martin dogonił go w przedpokoju, William zamarł próbując ocenić jego zamiary, gotowy stawić czoła kolejnemu przeciwnikowi. Znalazł się daleko poza swoją granicą człowieczeństwa – teraz bliżej mu było do rozjuszonej bestii. Nawet postawa jego ciała zmieniła się. Nie stał sztywny i wyprostowany jak zazwyczaj, tylko czaił się na ugiętych nogach i czujnie wpatrywał się w drugiego wampira. Kierowały nim najniższe instynkty i docierały do niego wyłącznie proste komunikaty: atakuj, broń swojego terytorium, uciekaj.  
Ten ostatni odezwał się, gdy blondyn wskazał na okno. Spojrzał w tamtym kierunku i zasyczał gniewnie na widok leniwie wyłaniających się promieni słonecznych. Świtało. William rzucił się przez otwarte drzwi piwnicy do środka, byle dalej, byle mógł się ukryć i być bezpieczny przed dewastującym światłem. Głosy w jego głowie, niedawno tak wyraźne i stanowcze, umilkły. Nawet one nie mogły przebić się do świadomości, która nie przypominała już ludzkiej. Kabaret Der Prinzipal, syrena w sukni z pawich piór, ciemnoskóry Henri, to wspomnienie zniknęło przed przerażającym widmem bycia spopielonym przez słońce. To był silny, pierwotny lęk, który zdominował wszystkie inne emocje jakie odczuwał. Przy najniższym stopniu leżała jego ofiara; nieruchoma, ale przytomna i wciąż żywa. Przekroczył ją kolejnym susem niczym irytującą przeszkodę i wcisnął się w kąt piwnicy niczym karaluch, tam gdzie było najciemniej. Nie poświęcił spojrzenia krwawym szmatom, które miały być Jackiem. Wpatrywał się intensywnie na szczyt schodów i postać blondyna, która pojawiła się w piwnicy chwilę po nim. Co zamierzał zrobić?

Zamiast iść w jego stronę, Martin zatrzymał się przy człowieku i coś do niego powiedział. Pomógł mu wstać i podprowadził na górę. Gdy kulejąc, Jack w końcu wydostał się z tej śmiertelnej pułapki, drzwi do piwnicy zatrzasnęły się. Zostali sami, pogrążeni w ciemności. Przez kilka dobrych minut nic się nie działo. Martin oddychał cicho, oparty o ścianę półpiętra a William wciąż wpatrywał się w niego jak pies w kość. Tamten nie wykonał jednak żadnego gwałtownego ruchu i w końcu psychiatra uznał, że drugi wampir nie stanowi dla niego zagrożenia. Nie mogąc dłużej znieść zapachu krwi, który wciąż unosił się po pomieszczeniu, William wypełzł ze swojej kryjówki na czworakach i zaczął zlizywać z posadzki kałużę, jaką pozostawił po sobie Jack.
Zdążyła już ostygnąć, smakowała paskudnie. Poczuł mdłości i nieprzyjemny ścisk w żołądku. Nie minęła chwila, a zaczął zwracać wszystko z powrotem na podłogę.
Powrót do góry Go down
Martin
Spoiled Rotten
Martin

Liczba postów : 66
Punkty aktywności : 1772
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyCzw 19 Sie 2021, 03:58

Nie tak miał się skończyć ten wieczór.
Zamiast niewinnego droczenia się najprawdopodobniej ściągnęli sobie na głowę olbrzymie kłopoty, z których policja była najmniejszym problemem. W zasadzie... jacy "ściągnęli sobie"? Jacy "my"? Martin nie przyłożył do tego nawet palca - to wszystko wina tego durnego dzieciaka, a tak w zasadzie to Williama. Blondyn westchnął z irytacją i ścisnął palcami nasadę nosa. Ciekawe, czy wszedł już do trumny; gdyby nie odsłonięte żaluzje na górze, Martin z chęcią wróciłby się po paczkę gwoździ i młotek i zamknąłby jego wieko na amen.

Mylił się jednak. Coś przemknęło w ciemności korytarza i na półpiętrze zjawił się William, a raczej to, co z niego zostało - przygarbiona, rozczochrana i zakrwawiona bestia, której wzrok nie przypominał już człowieka. Czego chciał? Dokończyć dzieła? Byłoby to niezwykle ironiczne, gdyby go zabił. To trochę jak odebranie długu, który Martin zaciągnął u niego prawie sto lat temu. Blondyn wzdrygnął się i wcisnął w kąt, obejmując nogi ramionami, ale zdziczały wampir miał najwyraźniej inne plany. Być może nie czuł się już zagrożony, albo gdzieś w głębokiej podświadomości wiedział, że ma przy sobie sojusznika, padł więc na kolana i zaczął zlizywać z marmurowych stopni zastygłą już krew.
A potem to wszystko zwrócił.
Martin parsknął z obrzydzeniem pomieszanym z niedowierzaniem.

- Jesteś obrzydliwy. - Rzucił z pogardą i podniósł się powoli, obserwując go z góry. - Jeśli przyjdzie tu policja, to przynajmniej nie skłamię mówiąc, że Jacka zagryzł zawszony kundel - Dodał, zdając sobie sprawę, że ponury przytyk zrozumie w tej chwili tylko on sam. Był wściekły, i to wściekły podwójnie, bo miał ochotę wdać się w awanturę, nabluzgać i wykrzyczeć, ale po prostu nie miał z kim. "Czemu to zawsze ja muszę być za wszystko odpowiedzialny?!", wyżalił się samemu sobie w myślach i zapragnął zapalić papierosa. Niestety nie miał nic przy sobie, w tym i telefonu - nijak zatem nie mógł w tej chwili skontrolować sytuacji i pomóc Jackowi. Zaklął siarczyście i przestąpił obok na wpół leżącego Williama bardzo uważając, żeby nie ubrudzić butów, a następnie z wściekłym stukiem obcasów oddalił się, by się położyć. Zatrzasnął wieko trumny z hukiem, który przeciął ciszę jak ostry nóż - jeszcze przez parę sekund trzask dzwonił w uszach, dając do zrozumienia: Jutro wieczorem urwę ci łeb.


Ostatnio zmieniony przez Martin dnia Pią 20 Sie 2021, 02:18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyCzw 19 Sie 2021, 13:55

***
Otworzył oczy, orientując się, że nie spał ani w swojej sypialni na piętrze, ani w trumnie. Był zgięty w niewygodnej pozycji pod ścianą, ścierpła mu od tego noga. Wstał i rozejrzał się, aby uświadomić sobie, że noc spędził w wąskim korytarzu piwnicy. Odruchowo zaczął szukać wzrokiem swoich okularów, ale nigdzie ich nie było. Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym faktem i zapalił światło. William był dalekowidzem, bez okularów kiepsko widział przedmioty z bliska. Dopiero gdy wnętrze piwnicy oświetliła żarówka, jego oczom ukazała się scena przywodząca na myśl miejsce zbrodni. Największa plama zaschniętej krwi była tuż pod jego nogami, wyglądało to tak, jakby wcześniej coś lub ktoś tam leżał. To nie było wszystko. Rdzawy ślad ciągnął się aż do szczytu schodów, a drewniana poręcz w jednym miejscu wyglądała na wyłamaną, tak jakby ktoś uderzył w nią z dużą siłą. Poczuł zimny dreszcz przechodzący przez kręgosłup. Co tu się wczoraj działo? Czy kogoś zabili, mimo żelaznej zasady, aby nie robić tego w domu? Jeśli tak, co zrobili z ciałem? I gdzie był Martin? Szybkim krokiem ruszył do pomieszczenia na lewo, to tam znajdowały się ich dwie trumny. Były puste. Czując jak gula niepokoju w jego gardle zaczyna narastać, udał się na górę. Obrazek, który mu się ukazał, był preludium do tego co zastał w piwnicy. To było tak, jakby oglądał film wciskając przycisk 'wstecz' na kasecie. Dochodziło do niego coraz więcej szczegółów, ale oddalał od siebie najbardziej oczywistą konkluzję.

Cały lepił się od krwi. Czuł na sobie jej metaliczny zapach, miał ją pod paznokciami, we włosach, zaschniętą na brodzie. Koszula, niegdyś biała, przybrała nieciekawy kolor, jeden rękaw był poszarpany. William ominął lustro w przedpokoju, nie chcąc się oglądać i ruszył do salonu, śladem czerwonych plam. Jakiś człowiek był wleczony po podłodze. Nie opierał się. Ślady walki znalazł dopiero przy stoliku kawowym. Potłuczone szkło okularów, krew na obiciu kanapy, łopata do popiołu na dywanie?! Zerknął przelotnie w stronę kominka, nic podejrzanego nie zauważył. A więc to przy kanapie musiało się wszystko rozpocząć. Zaatakował kogoś z całą wściekłością, ale dlaczego? Obawiał się odpowiedzi, obawiał się, że niewiele z tego pamięta. Wiedział, co to oznaczało. Zabluźnił pod nosem i złapał za swój telefon, który leżał na stoliku. Wybrał numer Martina, ale odpowiedziała mu cisza. Zadzwonił jeszcze dwa razy, ale bez skutku, więc po chwili wybrał inny numer, firmy sprzątającej. Chciał jak najszybciej usunąć z pola widzenia dowody na to, że stracił nad sobą kontrolę. To była niewygodna prawda.

- Dobry wieczór… Tak, tak. Obojętnie kto. Będzie otwarte. Byle szybko, nie mam całego dnia. – głos miał nieprzyjemny. Podał adres, przekręcił klucz w zamku drzwi wejściowych i nie chcąc dłużej przyglądać się sobie, ani bałaganowi który spowodował, udał się do łazienki, aby doprowadzić się do porządku.
Ponure myśli dopadły go pod prysznicem, nie pozwalając się uspokoić. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej przekonany był, że zabił. Przecież żaden człowiek nie przeżyłby takiej masakry… Jak bumerang powróciło pytanie o ciało. Może dlatego Martina nie ma, zajął się tym, kiedy on sam jeszcze spał? Wiedział, że blondyn miał swoje kontakty, potrafił wiele rzeczy załatwić gładką mową. Martin mimo swojego niepozornego wyglądu miał bardzo dobry instynkt przetrwania i wiedział, jak unikać kłopotów. To, co nurtowało Williama, było pytaniem natury osobistej. Miał nadzieję, że w tym amoku nie zrobił mu krzywdy. To by było mocnym argumentem za tym, aby nie odbierać od niego telefonów i zostawić bez słowa samego w domu na nieokreślony czas.

W ręczniku poszedł na górę, aby wybrać ubranie. Zależało mu na tym, aby odzyskać podmiotowość. Nie chciał czuć się jak zwierzę, jakim był wczoraj, ale jak opanowany lekarz psychiatra, którym przecież był na co dzień. Założył koszulę w głębokim, grafitowym kolorze, podbijała barwę jego oczu. Czarną marynarkę (dopiął ją na ostatni guzik) i eleganckie, materiałowe spodnie, do tego buty sztyblety. Zmienił zegarek na inny niż ten co nosił zazwyczaj. Tamten wciąż miał ślady krwi na pasku, a William nie chciał czuć się jak morderca. Zaczesał włosy do tyłu, odsłaniając wysokie czoło i wystające kości policzkowe. Rzeczywiście, bez okularów wyglądał bardziej surowo. Jutro będzie musiał udać się do optyka i zamówić nowe. Użył jeszcze perfum, w tej dziedzinie (podobnie jak i w modzie), miał zupełnie odmienny gust od swojego partnera. Lubił na sobie cierpkie, zielone i lekkie zapachy. Stosunkowo bezpieczne, nic awangardowego. Dzisiaj pachniał więc liśćmi winogron, trawą cytrynową i korą dębu. W tej ułożonej wersji siebie zaczął czuć się o wiele lepiej. Znów wyparł z umysłu pytania o wydarzenia wczorajszego wieczoru. Jak Martin wróci, wynagrodzi mu to wszystko.
Usłyszał, jak otwierają się drzwi wejściowe na dole i zszedł, myśląc że ten właśnie wraca, ale była to pracownica firmy sprzątającej wysłana do posiadłości. Była niewysoką, pulchną kobietą w średnim wieku o rumianej twarzy, wyglądała na Meksykankę. Pod ręką trzymała mopa i wiadro z środkami czystości. Uśmiechnęła się do niego na przywitanie, ale zaraz zamarła w przerażeniu, gdy dostrzegła ślady krwi w holu, ciągnące się w dwie strony – salonu i piwnicy. Zrobiła krok do tyłu.
- Wybacz, hermosa, ale nie jestem dzisiaj w nastroju do żartów. – mruknął William i w ułamku sekundy znalazł się obok niej. Spojrzał w jej oczy i użył Dominacji nie bawiąc się w żadne subtelności. Wmówił jej, że ten dom nie różni się niczym od innych, które odwiedza w pracy. Że nie ma czego się bać. I że jak skończy, nie będzie pamiętać szczegółów tego zlecenia.
Nie odmówił sobie napicia się z niej, ale zrobił to dyskretnie. Ugryzł ją w nadgarstek i wypił tyle, aby uspokoić zbuntowany żołądek, ale też nie zaspokoił w pełni swojego głodu. Nie chciał przesadzić tak jak wczoraj, przecież wymiotował. Zostawił kobietę, aby zajęła się sprzątaniem a sam udał się do kuchni, żeby zrobić kawę. Gdy była gotowa, z parującym kubkiem poszedł do bawialni. Było to przestronne pomieszczenie w kształcie półkola, od południa był taras z przeszklonymi drzwiami. Stały w nim wiklinowe meble wyłożone miękkimi poduszkami. William, chcąc wpuścić nocne powietrze, otworzył taras na oścież. Lubił duże pokoje i przestrzenie, w takich miejscach dobrze mu się myślało. Wyszedł na zewnątrz, ciepły letni powiew owiał mu twarz. Upił łyk kawy i wyjął telefon z kieszeni, aby zadzwonić do Martina po raz czwarty.
Powrót do góry Go down
Martin
Spoiled Rotten
Martin

Liczba postów : 66
Punkty aktywności : 1772
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyPią 20 Sie 2021, 03:05

Źle spał tego dnia.

Z płytkiego snu obudził się wcześnie, wraz z ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Zmęczony, zły i głodny wyszedł z trumny bezszelestnie, obrzucając pokój szybkim spojrzeniem, po czym ruszył na klatkę schodową. Jego krok wyraźnie wskazywał na poirytowanie, a gdy minął śpiącego w dziwacznej pozycji Williama miał ochotę mu przyłożyć - powstrzymał się jednak i opuścił piwnicę.

Parter wyglądał jak pobojowisko. "I dobrze," pomyślał, patrząc na smugi krwi. "Niech zobaczy, co narobił. Jebać to, nawet nie ruszam tego palcem," pomyślał, po czym udał się na górę, do sypialni.
Biorąc prysznic i przebierając się myślał intensywnie o tym, co należało zrobić, by maksymalnie skontrolować szkody. Przede wszystkim musiał dowiedzieć się, czy Jackowi udało się trafić do szpitala. Jeśli tak, czy przeżył operację. To, że nie miał ubezpieczenia nie ulegało wątpliwości - trzeba było zająć się też kwestią tego, by przypadkiem nie próbował uciec ze szpitala zanim na dobre wydobrzeje.

Martina najbardziej zastanawiało to, czy Jack postanowi szukać sprawiedliwości. Czy był na tyle lojalny, by wszystkiemu zaprzeczyć? A może zgłosi sprawę na policję? Ludzkie organy ścigania nie były ani specjalnie skuteczne, ani niebezpieczne, ale mimo wszystko woleliby uniknąć rozgłosu; w szczególności William, który na co dzień pracował przecież jako psychiatra. Blondyn skrzywił się; wciąż był wściekły i dopóki nie będzie miał okazji rozpętać awantury, będzie podsycał w sobie złość, nie dając jej ujścia. Do diabła, niech go biorą na tę komendę i przesłuchają, niech ci jego pacjenci się o tym dowiedzą! Pewnie i tak żrą te tabletki garściami i do reszty zgłupieli od xanaxów i klonopinów, ale na pewno nadszarpnęłoby to jego wizerunek... Martin spojrzał w swoje odbicie w lustrze. Dobrze znał tę minę - zawsze, gdy się złościł, lekko przekrzywiał usta. Westchnął ciężko i rozluźnił się, łapiąc telefon. Dziś nie mógł jeździć po mieście kolorowym samochodem, trzeba było zadzwonić po transport. A może pójdzie pieszo? Gdzieś miał zapisany adres Jacka... o, już ma. Wspaniale, już miał plan, co robić dalej.

Wyciągnął ze skrytki w pokoju plik banknotów, przygotowany specjalnie na okazje takie, jak ta - by uniknąć niepotrzebnych i podejrzanych wypłat z bankomatu. Zapakował pokaźną sumę do koperty i zakleił ją; spakował zawiniątko do głębokiej kieszeni ciemnozielonego płaszcza. Dziś był to jedyny element kolorystyczny; ubrany był w szarości i czerń i nierzucające się w oczy fasony - zwykły t-shirt i wąskie spodnie nosił teraz co drugi młody człowiek. Kusiło go, by założyć ciemne okulary, ale uznał, że niepotrzebnie zwróci na siebie uwagę. Tego wieczoru kluczowe było wtopienie się w tłum, w miarę możliwości.

Wyszedł z domu i podążył kilka ulic dalej. Nie chciał ryzykować zamawiania taksówki pod ten adres, wsiadł więc do samochodu czekającego na postoju. Potrzebował udać się do miejsca, gdzie w razie czego mógł mieć jakąś przewagę - jeszcze w domu zdecydował, że będzie to kawiarnia Vina. Gdyby doszło do przesłuchania lub śledztwa, miał go przecież w kieszeni. Nie dość, że próbował uratować życie zwykłego człowieka, co na pewno wzbudziłoby w młodym wampirze sympatię, to jeszcze chronił w ten sposób ich wspólne interesy. Martin wiedział, że póki co dmucha na zimne. Żył jednak tak długo tylko i wyłącznie dlatego, że w takich sytuacjach wszystko kalkulował, próbując przewidzieć ludzkie zachowanie. William wolałby przeskoczyć wszystkie etapy pośrednie, pozbyć się świadków i zdominować sytuację, ale blondyn wolał wygładzać zmarszczki i przywracać sytuację do porządku bez użycia siły tak długo, jak się tylko dało.

Wyjrzał przez okno - miasto wydawało się senne, padał mdły deszcz. "I dobrze, w brzydką pogodę ludzie są mniej uważni."

c.d.
Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptySro 08 Wrz 2021, 22:50

Martin nie odbierał, co było do niego bardzo podobne. Gdy wpadał w imprezowy ciąg, często zostawiał telefon w samochodzie, hotelu, albo zwyczajnie go wyłączał. Zazwyczaj jednak William miał pojęcie gdzie go szukać gdyby coś się stało. Znał ulubione miejsca gdzie model lubił imprezować i przyzwyczajony był do tego, że przez kilkanaście godzin (albo i nocy) z rzędu nie ma z nim kontaktu. Teraz było inaczej; Martin wyszedł bez słowa, a William nie miał pojęcia w jakim nastroju był blondyn, co zamierzał i czy ma to związek z wczorajszą nocą. Zżerała go niepewność, a nie było to uczucie, któremu poddawał się często. Przecież zawsze miał wszystko pod kontrolą: schematyczny tryb życia, spokojną pracę i udany związek. Od lat, od dekad, wszystko toczyło się dobrze znanym mu trybem. Dlaczego więc właśnie dzisiaj w tych fundamentach zrobił się wyłom? Gorączkowo szukał przyczyny, która miała do tego doprowadzić (a co, jak to ofiara była winna? Na pewno tak! Musiała go sprowokować!), ale podświadomie wiedział, że za obecną sytuację odpowiada tylko on sam.

Zachmurzony tymi nieciekawymi myślami, odstawił pustą filiżankę po kawie na zewnętrzny parapet. Przeszedł się po tarasie, w jedną i drugą stronę, zerkając co jakiś czas w stronę ogrodu. Przecież nie będzie tutaj czekać, aż odpowiedzi same do niego przyjdą. Nie chciał startować z przegranej pozycji, a właśnie w takiej się teraz znajdował: to Martin miał wiedzę na temat tego, co tutaj zaszło i na pewno wykorzysta ją przeciwko niemu. Może jeszcze wyolbrzymi to tak, aby William wyszedł na tym obrazku gorzej. Gdy dochodziło między nimi do kłótni, było jak na wojnie: wszystkie chwyty dozwolone.

Gdy tak wpatrywał się w ich ogród i szklarnię w oddali, nowa hipoteza wpadła mu do głowy. Zrobił ruch w stronę schodków prowadzących w głąb ogrodu. Mijając rozłożystą jabłoń z lewej strony, skierował się w stronę małej, drewnianej szopy na narzędzia. Z bijącym sercem otworzył do niej drzwi i omiótł wzrokiem wnętrze, szukając łopaty. Zabrał ją z grubego gwoździa wbitego w drewno i z narzędziem w ręku i ze wzrokiem wbitym pod nogi, zaczął przechadzać się chaotycznie po ogrodzie. Kilkakrotnie zatrzymywał się i wbijał koniec łopaty w ziemię. Ta napotykała opór, więc niepocieszony powracał do przedzierania się przez zarośla w poszukiwaniu Bóg wie czego. Spędził na tej czynności dobre dwadzieścia minut, kiedy w końcu dotarło do niego, co robił. Jeszcze bardziej zdenerwowany tym, że wpadł w kolejne kompulsywne zachowanie, odrzucił ze złością łopatę o ścianę szopy, nie fatygując się o to, aby z odwiesić ją z powrotem na miejsce. Jack to zrobi kiedy do nich przyjdzie.

Wrócił do domu przez otwarte drzwi tarasu, coraz bardziej spięty. Musi stąd wyjść, bo jeszcze chwila, a oszaleje.

Zupełnie tak jak wczoraj, prawda?

Przed wyjściem, zmienił jeszcze buty (te, które miał na sobie były ubłocone po jego małej przechadzce po ogrodzie) i mląc przekleństwa pod nosem, złapał za kluczyki do auta. Pani z firmy sprzątającej już nie było. Szkoda, miał ochotę dać jej napiwek za wykonaną pracę. Ktoś, kto go nie znał, pomyślałby, że to miły, altruistyczny gest. W rzeczywistości William chciał po prostu poczuć się dobrze ze sobą i odzyskać chociaż ułamek człowieczeństwa.

/zt  cd.
Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptySro 27 Paź 2021, 20:12

Ostatnie kilka nocy spędził w samotności. Nie, żeby mu to przeszkadzało. William nie miał wysokiej potrzeby socjalizowania się czy angażowania w lokalne sprawy wampirów. Dopilnował, żeby mimo emocjonalnej burzy, jaką niedawno przeżył, jego rozkład zajęć pozostał taki sam jak zwykle. No, może z kilkoma modyfikacjami. Najważniejszą zmianą było to, że przestał chodzić do pracy. Zgodnie z umową, wysłał swoje zwolnienie lekarskie pocztą (sam je sobie podpisał) do szpitala, uzasadniając nieobecność chorobą. Nie skłamał, gdy wpisał w kartę, że dolegliwość jest natury psychicznej i spowodowana jest wysokim stresem oraz przepracowaniem. Poprzesuwał też wizyty swoich pacjentów w gabinecie psychiatrycznym na przyszły tydzień. Gdy sprawdzał maile, zauważył wiadomość od Agnes Nilsson, marszandki sztuki. Zamówione u niej obrazy były gotowe do odbioru. Żałował, że Jacka nie ma w pobliżu, bo normalnie to on by się zajął sprawami technicznymi. Teraz jednak psychiatra podjechał do kobiety osobiście, aby przekazać jej klucze do gabinetu. Ustalili, że ta dostarczy obrazy na miejsce i wraz z konserwatorem powiesi w wyznaczonych miejscach. Na czas tej małej reorganizacji, gabinet musiał stać pusty.  

Wysłał jeszcze jeden list, zaadresował do Berlina. Mieszkał tam pewien przyjaciel… albo wróg, w zależności od tego, jak się na to patrzy. Faktem było jednak, że ów człowiek znał Williama długo i posiadał cenną wiedzę, którą czasem się z nim dzielił. Korespondowali ze sobą na przestrzeni wieków, ale większość ich dyskusji była czysto akademicka. Tym razem, lekarz poprosił go o przysłanie książek. Jako że terytorium, w jakim mieszkał przyjaciel obejmowało bibliotekę, znalezienie odpowiednich tytułów nie powinno przysporzyć problemów.

Do centrum miasta podjechał raz, aby odebrać u optyka nowe okulary. Były bardzo podobne do tych, co nosił wcześniej, William nie lubił zmian. W drodze powrotnej kupił też kilka aktualnych numerów gazet. Zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu nie śledzi tego co dzieje się w śmiertelnym świecie. Jako że miał teraz wolne wieczory, postanowił to nadrobić.
Psychiatra lubił przestrzeń, strzeliste i wysokie pomieszczenia. Dlatego kupili tę posiadłość. Mogli spędzać z Martinem wieczory razem bądź osobno, nie niepokojeni przez nikogo. Tej nocy William siedział na zewnątrz, na tarasie przy ogrodzie. Na kamiennym stole stał kubek kawy, na blacie zaś porozkładał zakupione gazety. Wśród nich były 'Wieści Venandi', tytuł, który interesował go najbardziej. Dowiedział się z niego, że niejaki Jacob Parker został wybrany na burmistrza. Młody, przyszło mu na myśl na widok zdjęcia ilustrującego artykuł. Nigdy wcześniej o nim nie słyszał.
Dzisiaj wampir nosił się mniej formalnie niż zazwyczaj. Miał na sobie czarną koszulkę z długim rękawem i miękki, ciemnoszary kardigan. Rozpiął jego guziki, gdy siadał. Włosy miał nieułożone, wywijały się na końcach bardziej niż zwykle. Oczy miał zwyczajnego koloru, spokojne.

Przerzucił stronę, wolną ręką sięgając po napar. Skrzywił się, próbując go. Kawa była zmieszana z zimną krwią z ich zapasów w lodówce. Odżywiał się tak, odkąd Jack przestał przychodzić, a on sam był uziemiony w posiadłości. To niefortunne, pomyślał. Poszukiwania nowego sługi zawsze zajmują czas…  Na razie musiał zadowolić się tym, co jest.
Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyCzw 09 Gru 2021, 17:43

Minął pełny miesiąc, odkąd poszedł na L4. Jeszcze tylko weekend, a od przyszłego tygodnia wraca do pracy. Nie mógł się doczekać, bo w tej przymusowej izolacji to właśnie bolało go najbardziej – tracił czas, który mógł poświęcić na diagnozowanie pacjentów. Odczuwał podskórną frustrację z powodu tej zawodowej bezczynności. William był osobą bezgranicznie oddaną swojej karierze; gdyby był śmiertelnikiem, z pewnością można byłoby go nazwać pracoholikiem. Jako wampir nie musiał jednak obawiać się, że z takim trybem (nie)życia, padnie na serce z powodu zbyt wielkiej ilości obowiązków. Jego nocny harmonogram zawsze wypełniony był po brzegi, a gdy nad ranem wracał do domu ze szpitala bądź prywatnego gabinetu, miał poczucie spełnienia.

Teraz wszystko stanęło na głowie, a William w tej domowej rzeczywistości nie potrafił się odnaleźć. Przez pierwsze dwa tygodnie jeszcze miał co robić. Zabrał z gabinetu część kartotek, pouzupełniał w nich dane pacjentów, przeczytał je wszystkie od deski do deski, skonsultował objawy z literaturą fachową. Psychiatra trzymał porządek w dokumentach, więc nie musiał niczego układać czy przepisywać od nowa. Uzupełnił też swoją osobistą kartę o informacje z tamtego feralnego wieczora. W końcu teraz miał już pełen obraz tego, co zaszło w posiadłości.

Po tych czternastu dniach musiał szukać sobie zajęcia. W zeszły wtorek doszła przesyłka od jego przyjaciela-wroga z Staatsbibliothek w Berlinie. Przysłana tradycyjnie pocztą, zawierała kilka zakurzonych tomiszczy z dołączoną krótką adnotacją. Niebieskim atramentem były wyrażone życzenia o tym, iż wymienione publikacje umilą Williamowi czas spędzony na przymusowym zwolnieniu. W ładnym piśmie wampir rozpoznał rękę Agathy, jednej z podopiecznych bibliotekarza. W środku był też list od samego Schneidera, napisany o wiele bardziej niechlujnie, za to o wiele dłuższy. Liczył cztery kartki formatu A4. Archiwista, po kwiecistym wstępie i zawoalowanych szyderstwach w kierunku lekarza, wyrażał w nim ubolewanie z powodu sytuacji, w jaką tamten się wplątał. Niestety, nie mógł mu pomóc w bezpośredni sposób (żywił jednak nadzieję, że William w lekturze przesłanych książek znajdzie pocieszenie!), ale zasugerował mu inne, tymczasowe rozwiązanie. Ostatnia strona listu wyglądała, jakby była wyrwana ze starego podręcznika medycznego. William uniósł brwi w zdziwieniu, gdy jej się przyjrzał. Był tam opis względnie prostego zabiegu dializy, i nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie to, że instrukcje odnosiły się specyficznie do rasy wampirów. Nie było mowy o pomyłce. Po raz kolejny William zaczął zastanawiać się, co jeszcze kryją tajne zasoby biblioteki Schneidera… Nigdy się tego nie dowie.

Ostatni akapit był zwyczajową formułką o Grüße an Herrn Rose, co oczywiście odnosiło się do Martina. Szczwany lis na pewno domyślił się, że blondyn nie przyjął lekko tych rewelacji.. Listy bibliotekarza nie różniły się w treści od tego, jak mężczyzna zachowywał się na żywo. Uprzejmo-kpiące, naszpikowane subtelnymi złośliwościami, a jednak dostarczające w nadmiarze potrzebnych informacji. Williama oczywiście irytowała krzykliwa osobowość Schneidera, ale już dekady temu zaakceptował zasady tej dziwnej znajomości. Wyciągał z niej unikatową wiedzę, mógł znieść kilka niewybrednych uwag na papierze w swoim kierunku.
Oddzielił ostatnią stronę listu, resztę złożył na pół i schował do kieszeni. Udał się na górę, do swojej domowej biblioteki. Było to duże pomieszczenie urządzone w kolorach granatu, podłoga wyłożona była dębem. Wzdłuż ściany, aż po sufit, ciągnęły się rzędy regałów. Spędzał tu dużo czasu czytając, ale tym razem wyminął stolik kawowy i wygodny fotel. Skierował się w południowo-wschodnią część pokoju i wyciągnął z regału niepozorną, cienką książkę oprawioną w skórzaną okładkę. W pustym miejscu ukryty był mechanizm otwierający sekretne pomieszczenie – jego laboratorium.

Odstawił 'Menschliches, Allzumenschliches' na miejsce i wszedł do środka. Pomieszczenie różniło się od poprzedniego. Było wyłożone białymi kafelkami, zarówno na ścianie jak i podłodze. Nie miało okna, ale było bardzo jasne; mocne, halogenowe żarówki oświetlały je z góry. Wokół znajdowały się przeszklone szafki z odczynnikami i aparaturą medyczną. Z boku stało szpitalne łóżko na stalowych nogach.
William podszedł do metalowego blatu na środku pomieszczenia i odłożył kartkę od Schneidera. Przemknął wzrokiem jeszcze raz po opisie zabiegu, wahając się, czy podążyć za wskazówkami. Otworzył szafkę przy podłodze i wyjął z niej aparat do hemodializy. Po chwili sięgnął też po grube, gumowe rękawiczki jakich używał przy operacjach. Później wyjął odczynniki, wagę chemiczną, palnik, zestaw do elektrolizy, szalki, dwie igły, gumowe wężyki i plaster na rolce. Aparaturę postawił na stojaku przy łóżku. Wrócił do blatu i zabrał się za przygotowywanie roztworu. W rękawiczkach, z najwyższą starannością przesypał 3 gramy soli srebra do fiolki. Dodał odpowiednią ilość wody, wymieszał i przelał wszystko do aparatu do elektrolizy. Włączył i na wszelki wypadek odsunął się, w międzyczasie przygotowując igły. Gdy roztwór srebra koloidalnego był gotowy, dla pewności sprawdził papierkiem lakmusowym pH, na kartce obliczył oczekiwane stężenie. Podgrzał miksturę, dodał heparynę i przyjrzał się teraz bezbarwnej cieczy. Po krótkim namyślę, poszukał w szufladzie siarczanu morfiny. William był przeciwny trzymaniu leków psychotropowych w domu, bo wiedział, że Martin ma do nich lepkie ręce… Zawsze jednak miał mały zapas w laboratorium, w razie czego. Z ciężkim sercem wlał zawartość fiolki do roztworu. Lekarz, chociaż miał dostęp do przeróżnego rodzaju substancji, nie lubił używek. Nie palił, pił okazjonalnie. Ograniczał czynniki, które mogłyby wywołać u niego atak psychozy. Dzisiaj nie miał wyjścia; bez morfiny nie wytrzyma do końca zabiegu.

Podszedł do łóżka, zdjął okulary i odłożył na bok. Odsłonił prawe przedramię i wkłuł  w nie igły, podłączył dreny z aparaturą. Wlał zawartość fiolki do zbiornika i nacisnął przycisk uruchamiający dializator. Niemal od razu przeszył go ból, tak jakby jego żyły paliły żywym ogniem. Zacisnął pięści i siłą woli powstrzymał się, aby nie wyrwać igieł. Czując promienujące gorąco od ręki w górę ciała, położył się. Przybrał pozycję w jakiej często sypiał, z tą różnicą, że jedną rękę miał wyprostowaną. Spojrzał na zegarek, krwawe łzy mimowolnie pojawiły się w kącikach jego oczu. Miał teraz pięć godzin. Pięć… cholernie… DŁUGICH GODZIN. Nie wierzył, że właśnie dobrowolnie się podtruwał.

Schneider zasugerował mu, że roztwór srebra w odpowiednio niskim stężeniu nie zabije go, a może zadziałać jak inhibitor i wyciszyć na jakiś czas jego wewnętrzne głosy. W opisie działania i skutków ubocznych było wiele niejasności, poza tym, że kiedyś zabieg był już przeprowadzony na kimś takim jak on, a wynik był zadowalający. William nie musiał się nad tym długo zastanawiać. Niczego innego nie pragnął, jak opanować swoją przeklętą, zbuntowaną krew. Niemal słyszał jej wrzask, gdzieś daleko, z tyłu głowy… Zamknął oczy. Nie będzie tęsknić.

/zt, cd.
Powrót do góry Go down
Martin
Spoiled Rotten
Martin

Liczba postów : 66
Punkty aktywności : 1772
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptySob 26 Mar 2022, 00:24

Martin czuł wyrzuty sumienia.

Uczucie to było mu prawie całkowicie obce; kto jak kto, ale on wyjątkowo pozbawiony był skrupułów i empatii, do tego stopnia, że potrafił sobie zracjonalizować każdą, nawet najbardziej okrutną decyzję. Tym razem coś jednak poszło nie tak. Choć próbował i próbował, za żadne skarby nie umiał w pełni usprawiedliwić swojego zachowania. Wiedział, że przekroczył pewne granice; dlatego właśnie zniknął na blisko dwa miesiące.

Na początku spędził kilka dni w hotelu Diamand. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywało, już nazajutrz od zameldowania przez jego sypialnię zaczęły przewijać się kolejne osoby; stali dawcy, przypadkowi fani, zauroczeni Prezencją mężczyźni. Był to sposób na ucieczkę od trudnych emocji, wyładowanie złości i podświadoma chęć odegrania się na Williamie, choć wiedział, że ten zapewne miał to gdzieś. Ludzie nie mieli znaczenia, przecież umierali tak łatwo, tak mało wiedzieli; jaką byli konkurencją? Żadną. William wiedział, że to tylko krótkie, nocne znajomości lub okazjonalnie dłuższe, ale bardzo płytkie relacje. Martin wobec tego robił sobie sam na złość, zatracając się w narkotykowym ciągu, by któregoś dnia po prostu opuścić hotel bez słowa i pojechać na lotnisko. Miał tego miasta serdecznie dosyć.

Podróż zawiodła go do Nowego Jorku, gdzie miał swój apartament. Często tu przyjeżdżał, bo było to najbliższe miejsce ucieczki, zarazem oddalone od Venandi o parę godzin samolotem, a więc niedostępne na wyciągnięcie ręki. Ostatnio jednak nie zdarzyło mu się przebywać w nowojorskim mieszkaniu, więc gdy wszedł do środka, przywitała go nienaganna czystość - znak tego, że dawno go nie było. Jeśli chodzi o porządek, Martin był ucieleśnieniem chaosu.

Dwa miesiące ciągnęły się nieznośnie długo. Choć otoczony był wianuszkiem fanów, a każda noc była wypełniona imprezami do pierwszych promieni słońca, Martin męczył się. Ludzie zaczęli nagle go irytować; ludzka niewinność, która kiedyś go fascynowała, teraz zdawała się działać mu na nerwy. Co za kretyni! Ciągnęli do niego jak muchy do miodu, zwabieni sławą, prestiżem, urodą, działając wbrew zdrowemu rozsądkowi. Czy oni naprawdę byli tacy głupi? Czy nie widzieli, że mieli do czynienia z wampirem?

Sporo czasu zajęło Martinowi zrozumienie, że te negatywne emocje w istocie skierowane były do kogo innego: Jacka. A może do samego siebie? Blondyn wciąż był rozżalony, że feralny wieczór w posiadłości skończył się w tak nieoczekiwany sposób. Był głupi, że tego nie przewidział, podobnie, jak Jack był głupi, że zaatakował pierwszy. Choć trudno było mu to zaakceptować, musiał stanąć twarzą w twarz z faktami: paradoksalnie, najmniej winny w tym wszystkim był William, choć prawie odgryzł chłopakowi rękę. Martin przekroczył granicę zaufania, które żywili do siebie od lat z lekarzem, wykorzystując jego szaleństwo jako pionek w grze. Gdy patrzył sobie w oczy w lustrze, musiał to przyznać: Williamowi należały się przeprosiny. Obserwując swoje piękne odbicie cisnął ze złością butelką płynu do kąpieli, która rozbiła się o ścianę prysznica, oblewając ją fioletową, gęstą cieczą.

Ulice Venandi przywitały go deszczem i niepokojąco znajomymi budynkami. Czuł się tak, jak gdyby zostawił na dwa miesiące miejsce krwawej zbrodni; po powrocie zwłoki i krew wciąż były na swoim miejscu. Westchnął ciężko, zakładając ciemne okulary i wsiadł do taksówki. Nie wyglądał najlepiej; przypominał teraz tych modeli, których dieta składała się z kokainy i papierosów. Irytowało go to. Już na wstępie tracił przewagę; nie potrafił uwolnić się od strategicznego myślenia, zapominając, że przecież przybył tu, by się pokajać.

Gdy taksówka zatrzymała się pod domem, zacisnął usta. Znajome kształty posiadłości napawały go teraz lękiem. Co ma powiedzieć? Kompletnie nie wiedział, jak się za to zabrać. Przeprosiny kojarzyły mu się z utratą czegoś: pozycji, dumy, władzy - rzeczy, których nie lubił tracić. Nie było jednak innej opcji. Musiał wrócić i doprowadzić sprawy do porządku, bo ostatecznie dobrze wiedział, że groźba, którą rzucił w twarz Williamowi w gabinecie nie była prawdą. Nie zamierzał odchodzić, a na pewno nie z powodu Jacka.

Gdy wszedł do posiadłości, dom był pusty. Wszystko wyglądało tak, jakby nikt tu nie mieszkał - koronny dowód na to, że Martina długo nie było. William był pracoholikiem i pedantem, więc nie dość, że mało czasu spędzał w domu, to jeszcze zamiatał po sobie każdy okruszek. Przez chwilę Martin zastanawiał się, czy faktycznie wziął urlop ze szpitala, tak jak kazał mu na promenadzie. Minął opustoszały salon, gdzie rozegrała się ostatnia tragedia, ruszając w górę, do sypialni. Musiał wykorzystać te chwile samotności, zanim William wróci z pracy, by dobrze przygotować się do rozmowy. Napuścił wody do wanny i siedział bez ruchu, obserwując w zamyśleniu swoje odbicie w lustrze naprzeciwko. Przez prawie godzinę nic nie przyszło mu do głowy.

Ubrał się, wysuszył włosy i ostatecznie zszedł na dół, rozpalając w kominku i kładąc się na podłodze przed paleniskiem. Wlepił wzrok w wysoki sufit, ginący w mroku. Nie tak to miało wyglądać. Nie tak to miało się skończyć. Przeklęty Jack!
Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyCzw 31 Mar 2022, 20:56

Ze szpitala wracał późno, bo przed samym świtem. Rozmowa z dr Esną zajęła mu dłużej niż założył. Po jej zakończeniu, dyżur tej nocy okazał się wyjątkowo wymagający. Aż do samego rana nie miał chwili, aby zastanowić się nad tym, czego się dowiedział. Operacja wycięcia guza jelita grubego pana Sancheza przebiegła pomyślnie, ale już kolejna pacjentka, 84-letnia emerytka pani Powell nastręczyła zespołowi operacyjnemu poważnych trudności. Operacja wszczepienia endoprotezy biodra, będąca rutynowym zabiegiem, przedłużyła się do prawie czterech godzin. Chociaż badania nie wykazały wcześniej niczego niepokojącego, w momencie, kiedy zaczęli, zorientowali się, że kobieta miała słabe serce. William musiał zmniejszyć dawkę narkozy z obawy o to, że pacjentka może się nie wybudzić. Z zegarkiem w ręku stopniowo zwiększał ją, obliczył bardzo precyzyjnie w stosunku do jej wagi i ogólnego stanu zdrowia. Chirurg wraz z ortopedą przeprowadzający operację nie kryli frustracji. Zdjęcia RTG i MRI odbiegały od stanu faktycznego biodra pacjentki. Kilkakrotnie przymierzali protezę, musieli ją przyciąć do odpowiednich rozmiarów. Później był problem z cementem – z powodu krwotoku substancja nie chciała się trzymać, spływała z kości. Na sali operacyjnej zrobił się bałagan, dwie pielęgniarki odsączały ranę z wydzielin i tamowały krew. W tym momencie dr Eszer musiał wyjść. Od zapachu świeżej krwi dostał zawrotów głowy. W ostatniej godzinie uczynili progres i w końcu udało się wszczepić endoprotezę. Nie obyło się bez momentu grozy: u kobiety niespodziewanie zaczęło się migotanie komór, więc cały zespół porzucił to, czym aktualnie się zajmował, by przeprowadzić resuscytację. W najgorszym momencie była ich piątka; trzech lekarzy (w tym jedna kobieta) i dwie pielęgniarki. Wspólnym wysiłkiem doprowadzili operację do końca. Po wszystkim, William został przy łóżku pani Powell, czekając aż ta się wybudzi. Była piąta trzydzieści, kiedy kobieta otworzyła oczy. Miał piętnaście minut, żeby dojechać do domu.

Złapał w biegu swoje rzeczy, zakrwawiony kitel wrzucił do osobnej torby. Jak zwykle jechał szybko, ale tym razem w ciszy. Nie włączył radia. Po wykańczającym zabiegu, adrenalina krążyła jeszcze w jego żyłach. Prawie zapomniał o Jacku. Temat wrócił do niego dopiero wtedy, gdy wjechał swoim Astonem Martinem do garażu. Widok posiadłości bardzo szybko mu o nim przypomniał. Wszedł na górę przez piwnicę; kolejne miejsce, które skojarzyło mu się z dawnym sługą. Westchnął i nacisnął klamkę, wchodząc na parter.

Kilka wrażeń sensorycznych uderzyło go jednocześnie. Przede wszystkim, było cieplej niż gdy wychodził. William wolał chłodne temperatury, odkąd był sam to nie ogrzewał domu. Po drugie, poczuł w holu znajome, orientalne perfumy. Po trzecie, w kominku palił się ogień. Nie zdejmując butów zrobił kilka kroków w stronę salonu (kątem oka zauważył jasne palto wiszące na manekinie). Za stolikiem kawowym dostrzegł w końcu jego, swojego wampirzego partnera.
- Czemu leżysz na podłodze? – spytał, bo to było pierwsze co przyszło mu do głowy. Odłożył swoją teczkę na stolik, zdjął płaszcz, aby przewiesić go przez oparcie stojącego obok fotela. Gdy był bliżej, poczuł zapach płynu do kąpieli, Martin musiał niedawno wyjść z wanny. Co uświadomiło mu, że sam musi doprowadzić się do porządku po dyżurze. Wciąż niósł na sobie zastygłą woń szpitala, spirytusu i krwi.
- Zrób herbatę, zaraz przyjdę. – mruknął i odwrócił, aby udać się do łazienki na dole. Martin z niej nie korzystał. Była zbyt oszczędnie wyposażona i minimalistyczna jak na jego gust. Idealnie natomiast wpisywała się w potrzeby Williama, który nie tracił czasu na próżne podziwianie własnego odbicia w lustrze. Rozebrał się, od razu wrzucił wszystkie ubrania wraz z lekarskim kitlem do pralki. Nastawił program i poszedł pod prysznic. Chłodna woda pozwoliła mu zebrać myśli.

Oczywiście, że chciał, żeby Martin wrócił. Podświadomie oczekiwał jego powrotu, tak jakby nic między nimi się nie stało. Jak gdyby była to kolejna, rutynowa rozłąka, kiedy to model wyjeżdżał na kontrakt na kilka tygodni i po wykonanej pracy wracał. Albo jedna z ich regularnych kłótni, po której jasnowłosy znikał trzaskając drzwiami, aby powrócić dwie noce poźniej. Nigdy jednak nie trwało to tak długo jak teraz. Nigdy nie było między nimi takiej przepaści, tyle niezrozumienia. William cieszył się, że go widzi, ale nie był pewny, co to może oznaczać.

Wyszedł niecałe dziesięć minut później. Zegarek i sygnet zostały na półce pod lustrem. Okulary umył pod bieżącą wodą z mydłem, aby zaraz założyć na nos. Jak na niego, był teraz ubrany stosunkowo swobodnie: w szarą bawełnianą koszulkę z długim rękawem i ciemne, materiałowe spodnie. Pachniał żelem pod prysznic o zapachu świerkowego lasu. Jego oczy były normalnego koloru, choć widać w nich było cień zmęczenia. Wrócił do salonu, ręką sięgnął po parującą herbatę. Była mocna, czarna i bez żadnych dodatków.

- Chyba dobrze bawiłeś się w Nowym Jorku. – zaczął, dostrzegając że Martin jest spięty, ale nie będąc w stanie wywnioskować, z jakiego powodu. Zbyt długo się nie widzieli aby teraz mógł to zgadnąć. Dwa miesiące temu, gdy blondyn wyjechał, William był przekonany, że ten poleciał do ich posiadłości w Santa Monica. Dopiero kilka tygodni później dotarły do niego informacje z plotkarskich gazet: oto sławny celebryta imprezuje w towarzystwie najbardziej znanych influencerów. Nie wyglądało na to, jakby wampirowi zależało na anonimowości. Zdjęcia pochodziły z najmodniejszych klubów w N.Y., obleganych przez paparazzi. Niektóre były bardzo graficzne.
Powrót do góry Go down
Martin
Spoiled Rotten
Martin

Liczba postów : 66
Punkty aktywności : 1772
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyWto 05 Kwi 2022, 05:15

Gotów był już zgasić ogień i ruszyć do sypialni, bo zbliżał się świt, gdy wyczulonym uchem usłyszał z oddali silnik samochodu wjeżdżającego na podjazd. Westchnął ciężko. Nastawił się już, że nic z tego dzisiejszej nocy nie będzie; rzeczywistość szarpnęła go jednak z powrotem na swoje miejsce i nie był z tego zadowolony. Wciąż miał pustkę w głowie. Nie potrafił w żaden sposób przygotować się do tej rozmowy. Nie miał w tym temacie zbyt wielkiego doświadczenia, co sprawiało, że czuł się wyeksponowany i niepewny - dwie rzeczy, których nienawidził i unikał za wszelką cenę. Dobiegł do niego teraz odgłos kroków na betonowej podłodze garażu, później na schodach, a następnie - trzask drzwi wejściowych. Martin nie ruszył się nawet o centymetr, czując, jak tężeje mu szczęka. Splótł dłonie na klatce piersiowej, uparcie wlepiając wzrok w sufit, i czekał.

- Czemu leżysz na podłodze?

Pytanie usłyszał z korytarza; nawet nie wysilił się, by podnieść głowę. Miał ochotę za to prychnąć z pogardą: to wszystko, co William miał mu do powiedzenia na powitanie po dwóch miesiącach nieobecności? Zanim jednak nakręcił w głowie złość i oburzenie, przypomniał sobie z niechęcią, że nie po to tu przyszedł, i zacisnął usta w geście irytacji. Nie, nie będzie się wdawał w pyskówki. Ograniczy je do minimum. Zignorował to pytanie, czując, jak powoli dociera do niego szpitalny, chemiczny zapach, co wyjaśniałoby, czemu William wrócił do domu tak późno.

- Cześć. Idź pod prysznic, śmierdzisz spirytusem i stęchłą krwią. - W jego tonie głosu wybrzmiało więcej chłodu niż zamierzał. Zirytowało go to; nie miał nad sobą tyle kontroli, ile by chciał mieć. Dlaczego przeprosiny musiały być tak upokarzające?!

William mruknął coś o herbacie i zniknął z pola widzenia, więc po chwili, gdy już Martin upewnił się, że ten zniknął w łazience blondyn podniósł się opieszale i ruszył w kierunku kuchni. Co za dziecinada. Czemu się tak zachowywał? Jasne, bycie drama queen to było jego drugie imię, ale przecież zdawał sobie sprawę, że intencja jego powrotu była jasno określona. Nie umiał dojść do sedna problemu, nie był zresztą zbyt dobry w introspekcji, więc z irytacją porzucił szukanie przyczyn. Trudno. William będzie musiał jakoś przełknąć tę pasywną agresję - sam też nie był bez winy, należało mu się.

Gdy w czajniku gotowała się woda, obserwował bulgoczący płyn z obojętnością. Zalał kubek herbaty i zaniósł z powrotem do pokoju. Położył go na stoliku kawowym, a sam następnie ułożył się z powrotem przed kominkiem, choć tym razem na siedząco. Wpatrywał się w ogień, wyciągając rękawy swetra tak, by zakrywały mu dłonie, gdy usłyszał otwieranie drzwi do łazienki. To by było na tyle. Koniec ucieczki.

- Chyba dobrze bawiłeś się w Nowym Jorku. - To z pozoru niewinne zdanie znów wywołało u niego falę wściekłości, jak gdyby lekarz drwił z niego. Martin nie umiał się powstrzymać przed odgryzieniem się.

- Zapalałeś chociaż światło, jak mnie nie było, czy w pełni zainscenizowałeś mroczną kryptę? - spytał, odnosząc się do wszechogarniającego chłodu, permanentnie opuszczonych rolet i pedantycznej, niemal przesadzonej czystości. Odwrócił głowę w kierunku rozmówcy i pierwszy raz od dwóch miesięcy spojrzał na Williama. Wyglądał... jakoś inaczej. To rzecz jasna niemożliwe, ale sprawiał wrażenie, jakby postarzał się przez ten czas; coś w jego oczach sugerowało zmęczenie, jakby był chory. Martin nie umiał dokładnie określić, o co chodziło, ale zaniepokoiło go to. Jego zacięta mina momentalnie złagodniała.

- Nic ciekawego - mruknął szybko, zamykając temat Nowego Jorku w jednym krótkim haśle. Nie chciał teraz o tym rozmawiać, zwłaszcza, że pobyt tam nie należał do najprzyjemniejszych. Potarł dłonią czoło w nerwowym geście, zdając sobie sprawę, że w głowie ma pustkę.

- Wziąłeś wolne ze szpitala? - spytał niezręcznie, powoli naprowadzając rozmowę na kluczowy temat. W sumie faktycznie był ciekawy; o ile Martin był przekonany, że William ostatnie dwa miesiące spędził na identycznej rutynie, powtarzanej dzień w dzień bez odchyleń od normy, tak urlop ze szpitala kompletnie by mu te rutynę zniszczył. Jeśli tak, to co ze sobą robił w tym czasie? Jak się odnalazł w takiej rzeczywistości, pierwszy raz od dziesięcioleci?

Odwrócił głowę z powrotem w kierunku paleniska. Iskry tańczyły po płonących polanach, odbijając się w bladych oczach blondyna. Czuł, że cała ta sytuacja jest kompletnie poza jego kontrolą.

Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyWto 05 Kwi 2022, 17:36

To, że Martin tracił nerwy, było jasne jak na dłoni. Słychać to było w jego oschłej barwie głosu, widać w żywej gestykulacji oraz tym, że unikał kontaktu wzrokowego. William zachowywał spokój, w końcu był bardzo dobry w samokontroli. Była to umiejętność, która przydawała mu się w zawodzie psychiatry, pozwoliła znosić niezliczone fochy Martina na przestrzeni lat, i co najważniejsze: dawała poczucie, że to on panuje nad swoimi emocjami, a nie odwrotnie. Gdy blondyn rzucił złośliwą uwagą o mrocznej krypcie, lekarz tylko uśmiechnął się kącikiem ust. Odsączał właśnie torebkę herbaty od naparu i po chwili odłożył ją na porcelanowy talerzyk.

- Wolałem kryptę. Przypomina mi stare, dobre czasy. – odparł ironicznie i odszedł od stolika, aby zbliżyć się do kominka. Odstawił herbatę na piaskowej półce, myśląc o tym, że to absurdalne, żeby rozpalać ogień w kwietniu. Owszem, pogoda nad ranem nie była zbyt zachęcająca: było deszczowo i szaro, panowała mgła. Jednak średnio temperatura wahała się w okolicy 50°F, z pewnością nie były to syberyjskie mrozy. Nie skomentował tego jednak na głos; nie chciał rozpoczynać nie prowadzącej do niczego dyskusji. Widywał już bardziej ekscentryczne zachowania Martina, niż to. Usiadł w bliskiej odległości od niego, plecami oparł się o gzyms. Gdy wampir odwrócił do niego głowę, William zmierzył go swoim przenikliwym spojrzeniem. Próbował wyczytać coś z jego twarzy, ale i tym razem nie udało mu się. Najchętniej spytałby wprost: 'czy coś się stało?', ale znał swojego partnera na tyle, żeby wiedzieć, że taka strategia się nie sprawdza. Martin był mistrzem uników i dramatycznych puent.

Rzeczywiście, choć jego umysł był bystry tak jak zawsze, kondycja fizyczna psychiatry nie była najlepsza. Można było zrzucić to na karb długiego dnia pracy, tego, że od dłuższego czasu żywił się zimną krwią czy faktu, że niedawno używał na śmiertelniczce Dominacji. Nie to jednak było powodem jego stanu. William musiał zapłacić cenę za uciszenie swoich wewnętrznych podszeptów. Co kilka dni podtruwał się srebrem w zaciszu swojego laboratorium na piętrze. Nic dziwnego, że wyglądał na chorego.

Upił łyk herbaty i kiwnął głową na komentarz o Nowym Yorku. Prawdę mówiąc, jego też niewiele to interesowało. Imprezowanie do białego rana ze śmiertelnikami było dla niego obcym konceptem. Ludzie nudzili go, nie rozumiał jak można traktować ich w kategorii czegoś innego, niż pożywienia. Od lat miał również zastrzeżenia wobec tego, że Martin grzeje się zbyt blisko świateł reflektorów; istniała możliwość, że kiedyś przyciągnie uwagę kogoś, kogo by sobie nie życzyli. Upodobanie modela do ekstrawaganckich rozrywek było niebezpieczną grą, ale póki co, nie ponieśli z tego powodu konsekwencji.  

Wziąłeś wolne ze szpitala?
- Tak. – odparł zaskoczony, że Martin spytał akurat o to. Tak jak jego nie obchodził styl życia gwiazdy show biznesu, tak i blondyna nie fascynowała medycyna. – Przecież obiecałem.
W tym krótkim zdaniu można było wychwycić ładunek emocji: żal, poczucie winy, odrętwienie. Czas, jaki William spędził w domu był dla niego boleśnie nie do zniesienia. Przeżył wtedy rodzaj kryzysu tożsamości, którego kompletnie się nie spodziewał. Kim by był, gdyby przestał być lekarzem? Czy wtedy całą jego osobę definiowałoby szaleństwo? Gdyby został sam, porzucony przez jedynego wampira, któremu ufał? Analizując to na chłodno, bardzo szybko doszedł do wniosku, że stoczyłby się, i przeraziła go ta realizacja. Znów straciłby pamięć, tak jak wtedy przy Jacku, tylko że działoby się to regularnie, może co noc… W końcu ilość trupów byłaby tak duża, że nie mógłby zostać w Venandi. Uciekłby, o ile egzekutor od Tenebris nie dopadłby go pierwszy. Rozpaczliwie chciał temu zapobiec, dlatego list z Berlina wydawał mu się wybawieniem od tego mrocznego scenariusza. 'Terapia' którą zaczął stosować i powrót do pracy odrobinę wyciszył jego lęki. To, że Martin tu był też było sygnałem, że może jeszcze wrócą do tego, co mieli wcześniej. William przetarł oczy, domyślając się, że model czeka na  rozwinięcie wypowiedzi.  

- Kupiłem nowe rolety, jak zauważyłeś. Te spuszczają się automatycznie - są na pilota, jak brama. – William lubił wiktoriański wystrój, ale przeważyły względy praktyczne. Tamtego wieczora, obaj ledwo zdążyli ukryć się przed świtem. Postanowił wyeliminować to ryzyko na przyszłość. – Kilka nocy spędziłem w garażu, wymieniłem nam opony na letnie. Schneider pisał, przesłał książki. – zawahał się na moment, gdy o nim wspomniał. – Ale o ile nie byłem na górze przeprowadzając pewien eksperyment… – tutaj nawiązał do swojego laboratorium - …to zajmowałem się ogrodem. Szklarnia była w kiepskim stanie, Jack nie miał do tego ręki.

Milczał chwilę, jakby wypowiedziane przed sekundą imię zostawiło niesmak w jego ustach. Zerknął z ukosa na biały fortepian. Stał przy nim wąski, szklany wazon wypełniony gałązkami kwitnących, ciemnofioletowych orchidei.
Powrót do góry Go down
Martin
Spoiled Rotten
Martin

Liczba postów : 66
Punkty aktywności : 1772
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyWto 31 Maj 2022, 03:31

Martin milczał.

Słuchał w ciszy tego, co opowiadał William na temat dwóch miesięcy spędzonych w samotności – oczywiście, że zajął się przyziemnymi bzdurami jak wymiana opon, czy zakup nowych rolet, jakże by inaczej. Blondyna zastanowiły jednak słowa potwierdzenia odnośnie urlopu ze szpitala – nie spodziewał się tego, ale z drugiej jednak strony go to nie dziwiło. William był boleśnie wręcz przywiązany do rutyny i wiele rzeczy traktował bardzo dosłownie, choć czasami mogły być rzucone bez większej refleksji. Gdyby Martina poprosić o coś takiego, a następnie zostawić go samemu sobie bez kontroli, czy naprawdę dotrzymał słowa, kompletnie zignorowałby obietnicę, ba – nawet i szybko by o niej zapomniał. Gdzieś z tyłu jego głowy czaiła się ciekawość, co tak naprawdę robił lekarz w trakcie przymusowych wakacji, ale to nie był ani czas, ani miejsce na tę rozmowę.

Schneider? Ten stary dureń z Berlina? Wiele o nim słyszał, ale spotkał go tylko raz, i to dawno temu. Schneider zaczął znajomość z Williamem, o zgrozo, dokładnie dzień po tym, jak ten poznał się z Martinem. Ciekawa zbieżność, biorąc pod uwagę, jak trudno było w tamtych czasach o spotkanie przedstawiciela swojego gatunku, a co dopiero dwóch, i to w odstępie jednego dnia. Gość był molem książkowym i pracował w bibliotece, co wydawało się Martinowi nieskończenie nudne. Jak można było poświęcać życie książkom, skoro wokół było tyle ciekawszych rzeczy? Blondyn uważał, że lepiej uczyć się na własnej skórze, a nie z zakurzonych ksiąg. Wciąż miał gdzieś tomik poezji, który dostał od niego w prezencie dziesiątki lat temu. Na okładce była róża.

Wieść o eksperymencie niezbyt go obeszła. Nie miał pojęcia, co William wyprawiał w swoim laboratorium, i średnio go to interesowało. W najśmielszych marzeniach nie zgadłby, co tam ostatnio zaszło, i to za namową nikogo innego jak samego Schneidera. Gdyby wiedział, pojechałby do Berlina i osobiście podłożył ogień pod jego cholerną bibliotekę.

Martin patrzył się tępo w płomienie jeszcze przez chwilę, po czym westchnął i ukrył twarz w dłoniach w bardzo ludzkim geście. Trudno, musiał teraz wykonać skok nad przepaścią i liczyć, że się nie zabije.

– Słuchaj...

Poczucie zażenowania dosłownie zżerało go od środka.

– Ja... To był błąd. Ogromny. Nie powinno było do tego w ogóle dojść. Jack totalnie zjebał. Ja... też. – Ostatnie słowo wypowiedział ciszej, jakby nie chciało mu przejść przez gardło. Siłą woli powstrzymał się, żeby nie zrobić przy tym grymasu. – Przemyślałem sobie parę spraw i zrozumiałem, że to nie twoja wina. Jasne, wszyscy mogliśmy wtedy zginąć, to była bardzo niebezpieczna sytuacja i wcale nie żartowałem, gdy mówiłem, że bałem się o swoje życie. Ale nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie... – Urwał, niepewien, co ma dalej powiedzieć. Gdyby nie ja? Gdybym nie bawił się twoim kosztem? Gdybym nie zachował się jak ostatni dupek? Żadna z tych opcji nie przeszłaby mu przez usta. – ...Gdybym w porę upewnił się co do Jacka. Nie doceniłem go. Rozleniwiłem się i sądziłem, że taki niedorajda nie byłby w stanie odważyć się na coś takiego. Dzieciak ledwo ogarniał wymianę żarówek.

Uff, wybrnął z sytuacji. Ale miał rację, do cholery! To Jack wszystko zrujnował. A Martin nie pomyślał w porę o konsekwencjach. W życiu nie przyszłoby mu do głowy, że będzie musiał chronić Williama przed Jackiem. Co za absurd.

– Więc, no... – Spojrzał gdzieś w bok. – Przepraszam.

Po wypowiedzeniu magicznego słowa... nie poczuł się ani trochę lepiej. Co to za bajki, że jak przeprosisz, to nagle schodzi z ciebie cały ciężar?! Prędzej powiedziałby, że od środka gryzło go teraz poczucie wstydu, że musiał się tak odsłonić, nawet na krótką chwilę. Na jego twarzy widać było upokorzenie – co dla każdego, kto znał Martina dłużej niż pięć minut wyglądało niesamowicie zabawnie.


Ostatnio zmieniony przez Martin dnia Sro 01 Cze 2022, 01:41, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyWto 31 Maj 2022, 23:51

Zmiana tonu była tak nieoczekiwana, że lekarz aż uniósł oczy na Martina znad filiżanki herbaty. Swoim upiornym zwyczajem zamarł w bezruchu, całkowicie skupiony na tym, co ten do niego mówił. Spodziewał się… cóż, nie wiedział do końca czego, ale założył, że rozmowa potoczy się mniej więcej w tym samym kierunku co zawsze: burzy w szklance wody. Tymczasem właśnie był świadkiem bardzo niecodziennego zjawiska; blondyn próbował go przeprosić. Zamiast zwyczajowych zaczepek słownych i prób rozpętania jak największej awantury, robił coś zupełnie odwrotnego. Chciał załagodzić sytuację. Czy przez Martina przemawiał właśnie wstyd?! W oczach psychiatry pojawił się błysk rozbawienia. Zapisze sobie tę datę w kalendarzu.

Jak tylko uświadomił sobie, że przewaga należy do niego, to poprawił mu się nastrój. Miał teraz Martina na widelcu i gdyby chciał, to mógłby odgryźć się i podręczyć w zemście za to, co stało się na promenadzie. William jednak nie był małostkowy. Jego metody były o wiele bardziej subtelne. Czerpał przyjemność z mentalnych sparingów i psychologicznych gierek, więc nie mógł sobie odmówić tej ostatniej, gdy Martin sam mu się podłożył.

- A to nowina! Myślałem, że wolisz towarzystwo tego niedorajdy bardziej od mojego… - uśmiechnął się złośliwie - I że planowałeś go przemienić. Pięknie byście do siebie pasowali, jeden bardziej nieznośny od drugiego.

Zrobił krótką pauzę, aby zobaczyć reakcję Martina na te przytyki.
- Nie wytrzymałbyś z nim jednej nocy. Gdybym nie zrobił tego wcześniej, to sam próbowałbyś go zamordować. – Jack był w Martinie obsesyjnie zakochany, a William wiedział, że choć modelowi schlebia wianuszek adoratorów, to jest stopień uwielbienia, który zaczyna go dusić. Żadna gwiazda nie lubi być prześladowana przez niezrównoważonych fanów.

Jak dopił do końca swoją herbatę, to dodał już poważniej:
Był pijany twoją krwią, przestał być przewidywalny. Powinienem od czasu do czasu dawać mu swojej, wtedy byłby bardziej lojalny wobec mnie. – teraz widział to jako swój błąd, ale przecież jak przyjęli Jacka na służbę, to rozmawiali o tym. Obawiali się, że z chłopakiem może stać się to samo z Marthą, ich dawną pomocnicą z Salzburga. Kobieta była ich służącą przez przeszło czterdzieści lat, przyjęli ją jak młodą dziewczynę. William lubił ją, bo miała bliską mu mentalność: nie traciła czasu na pogaduszki, była punktualna i dokładnie wykonywała swoją pracę. To on ją wybrał i poił swoją krwią, aby przywiązać do siebie i wymusić posłuszeństwo. Miało to dewastujący wpływ na zdrowie psychiczne kobiety. Z każdą dawką krwi którą dostawała od lekarza, było z nią coraz gorzej. Zaczęło się od roztargnienia, luk w pamięci, a skończyło na złożonej chorobie psychicznej dającej objawy podobne do Alzheimera. William próbował ją leczyć, ale był bezsilny wobec swojej przeklętej krwi. Ostatecznie umysł Marthy przestał być koherentny i wtedy William podjął decyzję, żeby umieścić ją w ośrodku zamkniętym. Opłacił go dożywotnio. Z sentymentu nawet kilkakrotnie odwiedził Marthę. Jej wnuczka do końca życia uważała Martina i Williama za bardzo hojnych pracodawców.
Pamiętając o tym doświadczeniu, przy Jacku ustalili, że to Martin będzie go karmił. Najwyraźniej ta strategia również miała swoje wady.

Gdy blondyn go przeprosił, napawał się przez moment swoim zwycięstwem. Kiedy zastał Martina w posiadłości, był przygotowany na najgorsze wieści. Obawiał się, że ten przyszedł mu zakomunikować, że odchodzi do Jacka. Teraz, po tej rozmowie, zrozumiał, że tu nigdy nie chodziło o tego chłopaka. William obiecał sobie w myślach, że nigdy więcej już nie dopuści do tego, żeby Martin się go bał. Przybliżył się do niego i odgarnął na bok kosmyki jasnych włosów. Pocałował w odsłoniętą szyję.

- Tęskniłem, Kätzchen.
Powrót do góry Go down
Martin
Spoiled Rotten
Martin

Liczba postów : 66
Punkty aktywności : 1772
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptySro 01 Cze 2022, 03:08

– A to nowina! Myślałem, że wolisz towarzystwo tego niedorajdy bardziej od mojego… I że planowałeś go przemienić. Pięknie byście do siebie pasowali, jeden bardziej nieznośny od drugiego.

Martin skrzywił się. Doskonale wiedział, że to była tylko prowokacja i że sam sobie na nią zasłużył. Posłusznie siedział cicho, choć był wyjątkowo niezadowolony z miejsca, w którym się znalazł. To, że złamał się i oddał pola dobrowolnie należało do rzadkości, nie był więc przyzwyczajony do nadstawiania drugiego policzka. Na słowa o uczynieniu z Jacka wampira otworzył jednak szeroko oczy, oburzony do granic możliwości.

– Chyba sobie kpisz. Przemienić Jacka? To byłby najbardziej żałosny wampir, jaki kiedykolwiek istniał, chyba nawet gorszy niż Vin – powiedział.

– Nie wytrzymałbyś z nim jednej nocy. Gdybym nie zrobił tego wcześniej, to sam próbowałbyś go zamordować – odparł William.

– Tak, to prawda. Ja nie wytrzymałbym z nim jednej nocy, a on umarłby z głodu w ciągu drugiej, byle by tylko nie krzywdzić piesków i kotków, a co dopiero ludzi. Daj spokój.

Na myśl o zamienieniu Jacka zrobiło mu się jednak nieprzyjemnie, i wcale nie ze względu na to, że był to według niego zupełnie idiotyczny pomysł. Przelotnie pomyślał o podobnej sytuacji, która miała miejsce wiele lat temu, gdy prawie rozstali się z Williamem, pokłóceni o śmiertelniczkę, którą ten chciał uczynić wampirzycą i towarzyszką. Martin, naturalnie, był wściekły. Bardzo, bardzo nie lubił wracać wspomnieniami do przeszłości, a już na pewno nie do tak nieprzyjemnych zdarzeń, wiec ledwo zauważalnie pokręcił głową, usiłując pozbyć się tej wizji. Wprowadzanie trzeciej osoby do tego układu zawsze kończyłoby się zachwianiem tej delikatnej równowagi, która i tak wisiała już na włosku. Dawno temu z niechęcią zgodzili się (lub raczej: to Martin wymógł taką deklarację), że zamiana kogokolwiek jest absolutnie niedopuszczalna, niezależnie, jak czarujący albo wartościowy był śmiertelnik. Gdy to sobie uświadomił, poczuł się zraniony tym żartem, ale szybko schował to uczucie głęboko, nie pozwalając mu zmanifestować się na zewnątrz. Kiedyś wygarnie mu to w kłótni, to prawda – ale dziś nie przyszedł tu po to, żeby rozpętywać awantury.

Sytuacja była trudna i bardzo niebezpieczna. W normalnych okolicznościach pewnie zwymyślałby Williama jak na promenadzie, szantażowałby go emocjonalnie i usiłował wbić mentalny nóż na dziesięć różnych sposobów, ale obecnie nie mogli sobie pozwolić na wewnętrzne spory. Nie, kiedy na wolności był człowiek, który mógł ich całkowicie pogrążyć – zwłaszcza, że Martin najwyraźniej pomylił się co do niego i obecnie de facto stracił nad nim kontrolę. Martin zrozumiał to wszystko w trakcie pobytu w Nowym Jorku, choć nie przyszło mu to łatwo – tak trzeźwe wnioski musiały przecież przebić się przez grubą warstwę wściekłości, a nawet strachu. Powoli zaczynał brać pod uwagę, że choć bardzo nie chciał tego robić, być może trzeba będzie pozbyć się problemu w stary, sprawdzony sposób i dokończyć to, co zaczął William tamtego feralnego wieczora.

– Tęskniłem, Kätzchen – powiedział ciemnowłosy.

– Ja też – odparł cicho Martin, zdając sobie sprawę, że była to szczera prawda. Tęsknił za powrotem do status quo, odkąd tylko kazał Jackowi uciekać i jechać do szpitala. To dlatego tak bardzo brzydzili go nowojorczycy – choć pojechał tam, bo był wściekły i chciał dać upust swoim emocjom, niewiele dało się z tym zrobić, jeśli złość tak naprawdę podszyta była tęsknotą i strachem przed stratą. Przymknął powieki, czując na szyi pocałunek, po czym otworzył je i spojrzał w zmęczone, szare oczy Williama, mówiąc:

– Już późno. Chodź, połóżmy się dziś w łóżku. Koniec z mroczną kryptą.
Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptySro 01 Cze 2022, 16:36

Oczywiście, że kpił, chociaż podskórnie odezwała się w nim nuta zazdrości. Ukrył ją szybko pod uszczypliwą uwagą, mając nadzieję, że Martin tego nie wychwycił. Od lat żyli w otwartym związku, więc model mógł swobodnie realizować swoje potrzeby towarzyskie. Lekarzowi było to nawet na rękę, bo z uwagi na badania, które często przeprowadzał w zaciszu swojego laboratorium, potrzebował spokoju. Gdy Martin polował na nowych kochanków, on miał wtedy noc dla siebie. Choć nie podzielał upodobania swojego partnera, to nigdy nie było ono dla niego problemem. Lekarz uważał, że wampiry stoją ponad ludzkim prawem i ogólnie przyjęte normy obyczajowe czy społeczne ich nie obejmują. Mogli prowadzić taki styl życia, jaki im pasował i nikomu nic do tego. William nie miał wysokiego mniemania o śmiertelnikach więc nigdy nie traktował ich w kategorii rywali. Inaczej jednak było z przedstawicielami własnego gatunku: wtedy bywał bardzo zaborczy. Choć myśl, że Martin wolałby mieć za towarzysza Jacka zamiast niego była absurdalna, to jednak sam ten pomysł burzył mu krew.

Prychnął pod nosem na przywołanie postaci Vina. Osobliwa pogarda, jaką żywił wobec niego Martin wydawała mu się zabawna. Nie do końca rozumiał, jak wyglądają stosunki zawodowe w środowisku show biznesu, ale najwidoczniej żaden z modeli nie akceptował tego drugiego. Jego kontakty z Vinem były poprawne, czasami przychodził do 'Drugiej w Nocy' na kawę. Po tym, jak barista zaczął się lepiej odżywiać, konwersacje z nim stały się o wiele przyjemniejsze.

Przyglądając się pięknej twarzy blondyna, po niemal dwóch miesiącach życia w niepewności, odzyskał spokój. Były jeszcze inne tematy, jakie chciał z nim przegadać, ale już nie tej nocy. Godzina na zegarze wskazywała siódmą dwadzieścia, kiwnął więc głową na propozycję pójścia spać. Wstali i skierowali się w stronę schodów na górę. Ciekawe, bo on pomyślał dokładnie o tym samym: nie miał ochoty na spanie w trumnie.

- Ale idziemy do mojej sypialni. – podkreślił, wiedząc, że po tych przeprosinach Martin mu nie odmówi. Sypialnia Williama była urządzona minimalistycznie, dominowała granatowo-szara kolorystyka a w środku była o kilka stopni niższa temperatura niż w innych pokojach. Na pewno nie przypominała krypty, bardziej modne ostatnimi czasy industrialne wnętrza. Martin miał zupełnie inny gust, dlatego rzadko w niej przebywał. Na pewno będzie zaskoczony nowym elementem wystroju: na przeciwległej do łóżka ścianie wisiał obraz. William zakupił go od lokalnej mecenaski, Agnes Nilsson. Obyte ze sztuką oko blondyna mogło ocenić, że to oryginał.
Powrót do góry Go down
Martin
Spoiled Rotten
Martin

Liczba postów : 66
Punkty aktywności : 1772
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyCzw 02 Cze 2022, 02:48

Nie zamierzał się wykłócać – nie dlatego, że był w tak szczodrym nastroju na spełnianie każdej zachcianki Williama, ale dlatego, że po tej rozmowie poczuł się bardzo zmęczony. Gdy wszedł po drodze na górę do swojej sypialni, by się przebrać, oparł się jedną ręką o ścianę, drugą podnosząc do twarzy i dotykając czoła. Był to niepotrzebny, wyćwiczony gest, symulujący reakcję na ból głowy; choć, rzecz jasna, głowa nie mogła go boleć, czuł się znużony, jak gdyby miał kaca. Spojrzał w lustro, widząc odbicie godne Kate Moss z lat 90. – „heroin chic”. Może i było w tym wrażeniu trochę prawdy, nie zamierzał zaprzeczać, ale dawno się tak nie zaniedbał. Już w Nowym Jorku przeciągał głodówki – raz, że ludzie zaczęli go brzydzić, a dwa, że prowokowało to stan wiecznego napięcia i zirytowania, co tylko napędzało jego wściekłość. By dolać oliwy do ognia, żywił się wtedy głównie krwią w torebkach, której nie cierpiał – a wszystko oprószył solidną dawką narkotyków i alkoholu. Efektem ubocznym tych praktyk stały się podkrążone oczy i zapadnięte policzki, a także niezdrowa bladość. Jutro zdecydowanie musiał udać się na porządne śniadanie; ciekawe, czy tym razem pójdzie na nie z kimś żywym.

Zaczął się rozbierać, rzucając ubrania gdzie popadnie, jak to zwykle miał w zwyczaju. W normalnych okolicznościach pewnie stanąłby w garderobie i debatował, co na siebie włożyć (sen był tak samo dobrą okazją, jak każda inna, by się wystroić), ale tym razem złapał za satynowy komplet, skotłowany gdzieś w rozrzuconej pościeli. Był to szkarłatny damski top z koronką i spodenki, co średnio go obchodziło; nie stronił przecież od damskich ubrań. Zarzucił na to czarny, jedwabny peniuar i udał się na górę.

Obraz przykuł jego uwagę od progu. Nie dość, że Martin nie cierpiał tego malarza, to jeszcze widok jakiegokolwiek przejawu sztuki w osobistej przestrzeni Williama wprawił go w osłupienie. Stanął, ciasno zamykając poły szlafroka i patrzył chwilę bez słowa.

– Munch? Naprawdę? Mam nadzieję, że to prezent, bo jeśli wydałeś na to pieniądze... Ach, nieważne. – Nie miał ochoty kończyć tego zdania i prowokować kolejnej dyskusji. Pewnie przypomni sobie o tej zbrodni przeciwko jego gustowi jutro wieczorem, gdy będzie to pierwsza rzecz, którą zobaczy po obudzeniu.

Porzucił peniuar na środku pokoju i wsunął się pod kołdrę, dopiero teraz w pełni czując, jak bardzo był zmęczony. Choć na zewnątrz już dawno nastał świt, w sypialni panowała nieprzenikniona ciemność – Martin zasnął momentalnie. Zanim jednak to zrobił, skulił się w kłębek jak kot i przytulił do ramienia Williama, oplatając je swoim.


Powrót do góry Go down
William
The Good Doctor
William

Liczba postów : 110
Punkty aktywności : 1829
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptyPią 03 Cze 2022, 14:18

***

Obudził się, orientując się, że jest w sypialni sam. Martin musiał już być na nogach, co było nietypowe; z nich dwóch, to William był rannym ptaszkiem sypiając po raptem pięć godzin. Czasami wstawał nawet przed zapadnięciem zmierzchu. Wtedy zabijał czas czytając w bawialni, dopóki mógł bezpiecznie wyjść na zewnątrz. Przetarł oczy i zarzucił na siebie gładki szlafrok, skierował w stronę łazienki. W korytarzu zegar wskazywał godzinę 22:11. Zaskoczyło go to. Porządnie zaspał, a nie czuł się szczególnie wypoczęty. W lustrze nad umywalką spoglądało na niego matowe spojrzenie, jego cera przybrała szaro-niebieskawy odcień. Był głodny, uporczywe burczenie w brzuchu dobitnie mu to przypominało. Musi skończyć z tą krwią z torebki, bo nie służyła mu. Ostatnio czuł się jakby był na diecie. Nigdy nie był sity.  
Po porannej toalecie wrócił do swojej sypialni. Pościelił łóżko, rozłożył deskę do prasowania i wyciągnął zestaw ubrań: białą koszulę z rękawem 3/4, czarne, bawełniane spodnie i klasyczną marynarkę. Zrobiło się już ciepło, więc wymienił swoją garderobę na letnią.

Schodząc na dół usłyszał, jak Martin rozmawia z kimś przez telefon w salonie. Rzucił mu więc tylko krótkie 'hej' i udał się do kuchni na szybkie śniadanie. Musiał się pospieszyć, bo na 23 był umówiony na kolację. Na szczęście lokal nie był daleko, powinien dojechać w dziesięć minut.

Z łazienki na dole zabrał zegarek na rękę i sygnet, bo wczoraj je tam zostawił. Zapinając jedną ręką pasek na nadgarstku, przyglądał się kalendarzowi na ścianie, aby upewnić się czy o niczym nie zapomniał. Miał w nim zapisane wszystkie swoje dyżury i prywatne spotkania z pacjentami w gabinecie. Na dzisiaj nie miał umówionego nikogo, co nie zdarzyło się nigdy. Pusty, biały kafelek pośród gąszczu zapisków przyciągał wzrok. Odszedł od kalendarza i wyciągnął torebkę krwi do transfuzji z lodówki. Otworzył i przelał do szklaneczki po whisky, nie lubił pić bezpośrednio z plastiku. Nie zrobił też 'porannej' kawy jak to miał w swoim zwyczaju. Przejadło mu się połączenie kawy i krwi.

W pierwszej chwili zaczęły wracać mu siły, ale po następnych łykach poczuł mdłości. Odstawił do połowy opróżnioną szklankę do zlewu i oparł się ramionami o blat, aby przeczekać złe samopoczucie. Gdy mu przeszło, odetchnął ciężko i poprawił okulary na nosie. Nie może tak dłużej być. Dzisiaj musi zapolować. Najlepiej na dwie ofiary, a nie jedną.

Wyciągnął z kurtki w przedpokoju dokumenty, portfel i kluczyki do auta. Cofnął się jeszcze do salonu, aby powiedzieć do Martina zanim wyszedł:
- Mam spotkanie. Postaram się wrócić wcześniej niż wczoraj.

/zt
Powrót do góry Go down
Martin
Spoiled Rotten
Martin

Liczba postów : 66
Punkty aktywności : 1772
Data dołączenia : 02/12/2019

Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 EmptySob 04 Cze 2022, 03:42

Nie spał ani dobrze, ani długo, jak zamierzał.
Być może to głód wyciągnął go z łóżka koło chwilę po dziewiętnastej, gdy za oknem dopiero się zmierzchało. Bezszelestnie wysunął się z pościeli, czując coś w rodzaju tępego bólu, mrowienia, niepokoju rozsadzającego go od środka. Gdyby wciąż miał puls, na pewno byłby teraz bardzo wysoki – tak, to na pewno głód, i to nie byle jaki. Nieznośne uczucie ścisku w klatce piersiowej, drżenie rąk, skokowe ruchy... Nie musiał patrzeć w lustro, żeby wiedzieć, jak wygląda. Jeśli wczoraj przypominał Kate Moss, dziś już zdecydowanie wyglądał jak pacjent na łożu śmierci.

Nawet nie zarejestrował, kiedy zszedł, ubrał się i stanął pod wejściowymi drzwiami, co chwilę wyciągając telefon i odliczając minuty do dziewiętnastej czterdzieści, kiedy zachodziło słońce. Był teraz jak na autopilocie; jego świadome „ja” przyglądało się temu, co robi ciało, które było prawie zupełnie poza jego kontrolą. Tak bywało, jeśli od dawna się nie pożywiał. Na szczęście takie sytuacje zwykle skutkowały polowaniem o chłodnej kalkulacji, niczym jastrząb, który wypatrzył w trawie mysz i jednym ruchem skrzydła spada, by ją porwać. Nie zdarzało mu się zupełnie tracić kontroli.

Gdy tylko ostatnie promienie słońca zniknęły za horyzontem, szybkim krokiem wyszedł z domu i skierował się w okolice Greenfield, wiedząc, że o tej porze powoli zaczynali się tam gromadzić imprezowicze i inni głodni wrażeń ludzie. Naciągnął na głowę kaptur, nie chcąc być rozpoznanym; założył też duże, ciemne okulary, nieco maskujące wymizerniałą urodę. Nie potrafił polować agresywnie, musiał więc zadbać, by nie przestraszyć potencjalnej ofiary.

Poszło szybko, a nawet miał szczęście: niemal od razu „na fajkę” zgodził się iść młody chłopak z kolczykiem w nosie i upodobaniem do narkotyków, sądząc po licznych śladach na zgięciach rąk. Całą sprawę ułatwił blondynowi fakt, że ten wyraźnie był naćpany, więc niespecjalnie zwracał na cokolwiek uwagę. Martin przyparł go do muru i bezceremonialnie wgryzł się w jego szyję, na co chłopak jęknął i zaczął coś mamrotać. Obrzydliwe, pomyślał  model, czując jego rękę gdzieś na karku; miał ochotę szarpnąć głową i zrzucić ją, jednocześnie wygryzając wielką ranę, ale powstrzymał się. Postronni przynajmniej trzymali się z dala, najwyraźniej skrępowani uliczną schadzką.

Krew zmieszana z heroiną, aplikowaną całkiem niedawno... Coś pięknego. Wyuczony doświadczeniem puścił delikwenta, zanim wypił za dużo, a chłopak osunął się po ścianie; głowa opadła mu na pierś. Martin zacisnął oczy i przygryzł wargę, usiłując przyzwyczaić się do krwi i opioidów, które rozchodziły się teraz po jego ciele jak języki ognia. Dawno zapomniane uczucie... Szybko zrozumiał, jak wielkim błędem było unikanie żywej krwi tak długo. Uśmiechnął się, czując w głowie przyjemną mgłę i szczęście, rozpierające go od środka. Spojrzał z góry na nieprzytomnego chłopaka i schylił się, by zapiąć mu kurtkę. Chyba wciąż było chłodno (nie zwracał na to za bardzo uwagi), a przy takiej utracie krwi i temperaturze łatwo o hipotermię. Wyciągnął papierosa, odpalił go i spokojnym krokiem wyszedł z alejki.

Gdy wrócił do domu, pożywiając się jeszcze na jednej ofierze – choć tym razem wypił dużo mniej – działanie heroiny znacznie się zmniejszyło. Spojrzał w lustro i zobaczył, że wszelkie negatywne efekty głodówki zniknęły. Dochodziła dziesiąta; usiadł w ulubionym fotelu przed kominkiem i wyciągnął telefon.

Zeszłego wieczora, w oczekiwaniu na przybycie Williama przypomniał sobie o spotkaniu, które wyznaczył z Jackiem. Napisał wtedy szybką wiadomość do Liama, swojego agenta, by wrócił do tematu i sprawdził, czy chłopak pamiętał. Planował to spotkanie od dawna w ramach kontroli szkód; musiał z powrotem owinąć sobie Jacka wokół palca i upewnić się, że ten w pełni mu ufał – stąd też cały ten idiotyczny list, który zostawił w jego mieszkaniu prawie dwa miesiące temu. Liam obiecał, że się tym zajmie; do tej pory nie wysłał mu jednak żadnej wiadomości, więc Martin, zniecierpliwiony czekaniem, postanowił sam zadzwonić.

– Hej, Liam, jak się masz? Jesteś w Malibu, nie? To super, pozdrów Amalę i Jeffa, widziałem ich ostatnią okładkę. Tak, masakra, nie? Leo powinien za to siedzieć, okropna stylówa. → Paplał tak przez chwilę, wymieniając się plotkami ze świata mody, a po paru minutach stało się to, na co liczył. Nie musiał nawet pytać.
– A, właśnie. Byłbym zapomniał. Ten gość, z którym się umawiałeś – odwołał. Pisał, że coś mu wyskoczyło, nie wiem, sam sobie przeczytaj. Zaraz wyślę ci jego maila. – Liam najwyraźniej odsunął telefon od ucha, bo przez chwilę była cisza; niedługo później Martin usłyszał dźwięk przychodzącej wiadomości. – Poszło. No, ale opowiadaj, czemu Nowy Jork...?

Rozmowa toczyła się w podobnym duchu jeszcze przez kilka minut. Choć Liam był jego agentem i ich relacja była czysto biznesowa, Martin potrafił sprawić, że każdy czuł się w jego obecności wyjątkowo, i menadżer nie należał do wyjątków. Blondyn był pewien, że Liam uważał ich znajomość za dużo bliższą, niż była w rzeczywistości.

– Dobra, powodzenia wam, a Leo stamtąd wyjebcie, bo znowu wszystko spierdoli. Serio mówię. Z zamkniętymi oczami dobierzecie z tych szmat lepszą stylizację. A maila zaraz przeczytam, przekaż moją odpowiedź. Dzięki, uważaj na to piekielne kalifornijskie słońce i trzymajcie się, pa – rzucił na do widzenia Martin, wplatając najważniejsze polecenie jak gdyby nigdy nic na sam koniec. Przez chwilę żałował, że miał smartfon, a nie telefon z klapką, bo chciał z irytacją i dramatycznie zamknąć telefon. Co ten Jack sobie wyobrażał? Co mu niby wyskoczyło? Co, do cholery, było ważniejsze od spotkania z nim?

W tle przemknął gdzieś William, ale Martin skinął mu jedynie głową, zajęty rozmową. Teraz wrócił i uprzedził, że wychodzi, ale blondyn go nie słuchał. Wpatrywał się w ekran telefonu, rzucając krótkie „Okej, pa” i skacząc wzrokiem od linijki do linijki, z każdym słowem coraz bardziej w szoku.

Skurwysyn poszedł do pomoc. I jeśli myślał, że nie było tego widać w mailu, to był kretynem.

Gdzie? Nie wiadomo. Były spore szanse, że to jakiś gang bikerów. lokalna inicjatywa sąsiedzka czy inne gówno, bo gdzie indziej mógłby udać się ktoś taki, jak Jack. Robiło się jednak coraz bardziej niebezpiecznie i cała sprawę trzeba było natychmiast zdusić w zarodku. Chłopak pisał coś o tym, że da znać, kiedy będzie mógł się spotkać; Martin nie zamierzał czekać. Odpisał mu idealnie wyważonego maila o tym, że mimo wszystko jak najszybciej muszą porozmawiać i obydwaj zastanowić się, co zrobić – rzecz jasna nie mógł wchodzić w szczegóły z racji na pośredniczącą w komunikacji osobę. Wiadomość jednak grała na uczuciach, stosowała subtelną manipulację i zdecydowanie zmuszała do podjęcia szybkiej decyzji. Na sam koniec zasugerował, by jutrzejsze spotkanie jednak się odbyło, i że powinni zdecydować się na neutralne miejsce – wybór zostawił Jackowi, by zachować złudzenie sprawczości. Puknął palcem w „wyślij” i rzucił telefon na stolik, podkulając nogi.

Co za bagno.
Powrót do góry Go down
Sponsored content




Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Posiadłość Williama i Martina   Posiadłość Williama i Martina - Page 2 Empty

Powrót do góry Go down
 

Posiadłość Williama i Martina

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 2 z 2Idź do strony : Previous  1, 2

 Similar topics

-
» Telefon Martina
» Opuszczona Posiadłość
» Pokój Haretona i Williama
» Telefony Williama i Haretona
» Posiadłość Augusta Fortis

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Venandi :: Dzielnica mieszkalna: Bella Vista :: Domy jednorodzinne-